środa, 25 marca 2015

Geektożsamość

W którymś momencie mojego życia popkultura stała się geekkulturą. W kinach nie dość, że pojawia się masa filmów fantastycznych, lepszych i gorszych, ekranizacje komiksów stały się odrębnym gatunkiem, Marvel tworzy historię rozpisaną na naście (?) filmów i kilka seriali, widzę wysyp filmów o sztucznej inteligencji, a w internecie mogę wraz z ludźmi z różnych krajów wspólnie celebrować światowy dzień czytania Tolkiena. Przy tym na uczelniach coraz częściej pojawiają się konferencje poświęcone fantastyce (albo niemal równie pogardzanym kryminałom), nikogo nie dziwi fakt, że wygłaszam referat o fantastycznych romansach ani, że interdyscyplinarny zespół badawczy zgłasza wniosek o grant na badania nad fantastyką. Nikogo to nie dziwi.

Mam tumblra, gdzie nie czuję się (choć jestem biała i cis) nienawidzona, za to mogę śledzić różne formy dyskusji o inkluzywności, feminizmie, problemach społecznych i twórczości, a przy tym oglądać i reblogować piękne zdjęcia i rysunki. Mam feministyczno-erpegową grupę na facebooku. Mam blogi które czytam częściej, niż komentuję. Przestałam udzielać się na forach, ale czasem coś lurkuję. Weszłam w tę geekkulturę z radością i dobrze mi się w niej żyje. W którymś momencie mój świat stał się międzynarodowy, międzykulturowy, częściowo wirtualny, częściowo postmodernistyczny i ogólnie: fajny. To świat, w którym nikt nie ma mi za złe, że mając ponad trzydziestkę ekscytuję się rzeczami, które jeszcze niedawno (i nadal – w innych środowiskach) powinny nie przystawać do mojego wieku i godności.

Dziś dowiaduję się o czymś takim, jak „postgeekizm” który nie licuje z godnością prawdziwego geeka.

Geek analizuje, szuka drugiego dna, postgeek natomiast tylko radośnie piszczy widząc gifa albo nagą klatę (Gdyż postgeek jest kobietą, zapewne. Prawdziwy geek to mężczyzna i on nie piszczy. Piszczenie nie przystoi.)

Geek wywodzi się ze „starej gwardii”. Postgeek jest młody, niedoświadczony, mało widział, mało czytał, nie zna kontekstów. Prawdziwy geek tylko patrzeć na niego z góry może.

Czytam to – na blogu człowieka, którego generalnie cenię – i oczy przecieram. Na bór zielony, ale czy my ze starej gwardii byliśmy naprawdę tacy lepsi? Czemu? Bo nie mieliśmy książek, filmów i komiksów za jednym kliknięciem myszki? Bo byliśmy zdani na ksera i Kryształy Czasu w TAGach? Bo... bo nie wiem co.

Wychowała mnie fandomowa „stara gwardia”. Dawno temu to było. Dawno. Poznałam tam masę ludzi, mniej i bardziej wartościowych. Mniej i bardziej skłonnych do krytycznych analiz i szukania głębi. Czytałam klasykę fantastyki i piłam na konwentach. Grałam w Warhammera (Nie dużo, muszę przyznać. W Kryształy Czasu nie grałam w ogóle.). Czy to było lepsze od tego co mam dziś? Nie. Gorsze? Też nie. Inne.

Kim jestem, skoro wolę „Sagę” od „Incala” i „Dragon Age” od „Baldur's Gate”? Kim jestem, skoro mam sczytane pierwsze wydanie „Fragmentów” i „Przejść” i latami czekałam na ciąg dalszy? Kim jestem, skoro potrafię w przerwie kawowej na poważnej konferencji reblogować fanarty na tumblrze? Kim jestem, skoro filmy Nolana cenię równie bardzo, co te Burtona, choć wszystkie są inne? Kim jestem, skoro nie rusza mnie „Firefly”, ale „Babylon 5” mogę oglądać w kółko? Kim jestem, nie znając na pamięć żadnej piosenki z filmów Disneya, ale wiedząc kim jest David Xanatos? Kim jestem grając w starego WoDa na mechanice nowego i nie czując pociągu do indie?


Jestem geekeim czy postgeekiem? Czy jeszcze czymś innym?