W którymś momencie
mojego życia popkultura stała się geekkulturą. W kinach nie dość,
że pojawia się masa filmów fantastycznych, lepszych i gorszych,
ekranizacje komiksów stały się odrębnym gatunkiem, Marvel tworzy
historię rozpisaną na naście (?) filmów i kilka seriali, widzę
wysyp filmów o sztucznej inteligencji, a w internecie mogę wraz z
ludźmi z różnych krajów wspólnie celebrować światowy dzień
czytania Tolkiena. Przy tym na uczelniach coraz częściej pojawiają
się konferencje poświęcone fantastyce (albo niemal równie
pogardzanym kryminałom), nikogo nie dziwi fakt, że wygłaszam
referat o fantastycznych romansach ani, że interdyscyplinarny zespół
badawczy zgłasza wniosek o grant na badania nad fantastyką. Nikogo
to nie dziwi.
Mam tumblra, gdzie
nie czuję się (choć jestem biała i cis) nienawidzona, za to mogę
śledzić różne formy dyskusji o inkluzywności, feminizmie,
problemach społecznych i twórczości, a przy tym oglądać i
reblogować piękne zdjęcia i rysunki. Mam feministyczno-erpegową
grupę na facebooku. Mam blogi które czytam częściej, niż
komentuję. Przestałam udzielać się na forach, ale czasem coś
lurkuję. Weszłam w tę geekkulturę z radością i dobrze mi się w
niej żyje. W którymś momencie mój świat stał się
międzynarodowy, międzykulturowy, częściowo wirtualny, częściowo
postmodernistyczny i ogólnie: fajny. To świat, w którym nikt nie
ma mi za złe, że mając ponad trzydziestkę ekscytuję się
rzeczami, które jeszcze niedawno (i nadal – w innych środowiskach)
powinny nie przystawać do mojego wieku i godności.
Dziś dowiaduję się
o czymś takim, jak „postgeekizm” który nie licuje z godnością
prawdziwego geeka.
Geek analizuje,
szuka drugiego dna, postgeek natomiast tylko radośnie piszczy widząc
gifa albo nagą klatę (Gdyż postgeek jest kobietą, zapewne.
Prawdziwy geek to mężczyzna i on nie piszczy. Piszczenie nie przystoi.)
Geek wywodzi się ze
„starej gwardii”. Postgeek jest młody, niedoświadczony, mało
widział, mało czytał, nie zna kontekstów. Prawdziwy geek tylko
patrzeć na niego z góry może.
Czytam to – na blogu człowieka, którego generalnie cenię – i oczy przecieram. Na bór zielony, ale czy my ze starej gwardii byliśmy naprawdę tacy lepsi? Czemu? Bo nie mieliśmy książek, filmów i komiksów za jednym kliknięciem myszki? Bo byliśmy zdani na ksera i Kryształy Czasu w TAGach? Bo... bo nie wiem co.
Wychowała mnie
fandomowa „stara gwardia”. Dawno temu to było. Dawno. Poznałam
tam masę ludzi, mniej i bardziej wartościowych. Mniej i bardziej
skłonnych do krytycznych analiz i szukania głębi. Czytałam
klasykę fantastyki i piłam na konwentach. Grałam w Warhammera (Nie
dużo, muszę przyznać. W Kryształy Czasu nie grałam w ogóle.).
Czy to było lepsze od tego co mam dziś? Nie. Gorsze? Też nie.
Inne.
Kim jestem, skoro
wolę „Sagę” od „Incala” i „Dragon Age” od „Baldur's
Gate”? Kim jestem, skoro mam sczytane pierwsze wydanie „Fragmentów”
i „Przejść” i latami czekałam na ciąg dalszy? Kim jestem,
skoro potrafię w przerwie kawowej na poważnej konferencji
reblogować fanarty na tumblrze? Kim jestem, skoro filmy Nolana cenię
równie bardzo, co te Burtona, choć wszystkie są inne? Kim jestem,
skoro nie rusza mnie „Firefly”, ale „Babylon 5” mogę oglądać
w kółko? Kim jestem, nie znając na pamięć żadnej piosenki z
filmów Disneya, ale wiedząc kim jest David Xanatos? Kim jestem
grając w starego WoDa na mechanice nowego i nie czując pociągu do
indie?
Jestem geekeim czy
postgeekiem? Czy jeszcze czymś innym?