środa, 18 września 2013

Ten sam legion, co zawsze




Raymond A. Feist „Nadciąga Legion Grozy”




O twórczości Raymonda A. Feista nie wiedziałam wiele, choć słyszałam o grze „Betrayal at Krondor” i chyba nawet zdawałam sobie sprawę z tego, że bazuje ona na jakiejś powieści fantasy. Ale dopiero po przeczytaniu „Legionu grozy” poszukałam wiadomości o autorze i dowiedziałam się, że jest on kimś na kształt klasyka. Piszę „na kształt” bo moje pierwsze zetknięcie z jego twórczością nie zachęciło mnie do dalszej eksploracji i trudno mi powiedzieć, czym Feist zasłużył się dla gatunku. „Nadciąga legion grozy” to książka napisana tak, jak pisało się fantasy przed trzydziestu-czterdziestu laty, nie wybijająca się niczym pozytywnym, choć przyznaję, nie porażająca też szczególną głupotą. Książka w najwyższym stopniu nijaka, bezbarwna i nie budząca głębszych emocji, choć i tak lepsza niż jej koszmarnie brzydka okładka. Tym bardziej intryguje mnie, czym przed laty Feist zasłużył sobie na miano klasyka.
Przyznaję się do pewnej słabości do mniej lub bardziej klasycznej fantasy: uważam, że ze stereotypów można ciągle jeszcze dużo wyciągnąć i nie skreślam historii z elfami, krasnoludami i porządnym mrocznym lordem. Lubię grać w Dungeons and Dragons i mutację tego systemu, czyli Pathfindera – choć zdaję sobie sprawę, że jest to w dużej mierze zasługa dobrych mistrzów gry. Niemniej jednak, nie mogę powiedzieć, żebym każde „epic sztampa” czy „generic fantasy” przyjmowała z wielkim entuzjazmem. Więcej: przyjmuję je często z podejrzliwością. Czytałam w tym gatunku sporo książek złych i nie lubię bezmyślnego powielania klisz. Niemniej jednak, czytałam też książki dobre: żeby nie szukać daleko, jeden z moich ulubionych autorów, Tad Williams, którego „Pamięć, Smutek, Cierń” uważam za jedno z najlepszych „klasycznych” fantasy. Oczywiście wyżej cenię „Marchię Cienia” tego samego autora, książkę, która pokazuje, jak przetworzyć ograne wątki (wykorzystane już przez samego Williamsa: porównanie „Marchii” z „Pamięcią...” wypada interesująco) i przekuć je w coś fascynującego. Kiedy znajoma niecierpliwie czekała na książkę Feista spodziewałam się czegoś w tym stylu: epickiej fantasy wykorzystującej w kreatywny sposób klasyczne wątki. Dostałam tylko epickie klasyczne wątki, minus kreatywność. Świat i system czarów ewidentnie zaczerpnięty z Dungeons and Dragons, żadnej właściwie inwencji autora. Bohaterów, których łatwo opisać za pomocą systemów klas. Sto tysięcy podgatunków elfów.
Te elfy to właściwie jedyne, co jakoś mi u Feista odpowiada. Fabuła kręci się wokół plemienia elfów, powracającego przez portal do Mikdemii: kolebki swojego ludu. Elfy – wędrowcy między światami to wątek, który lubię u Sapkowskiego i którym bawię się sama. Tutaj mamy elfy, które na jednym ze skolonizowanych przez siebie światów natrafiły na demony, z którymi toczą zażartą wojnę, tracąc kolejne kolonie. Mikdemia ma być kolejną kolonią: pod warunkiem, że demony nie zniszczą jej wcześniej. No i oczywiście są jeszcze mieszkańcy planety, którzy coraz bardziej zaczynają się orientować, że coś jest nie tak, że przybysze zza portalu nie mają pokojowych rozmiarów i że coraz częstsze ataki demonów nie wzięły się znikąd.
To można było ciekawie rozpisać. Nie ma złych fabuł: są tylko fabuły źle zrealizowane. Niestety, „Legion grozy” nie obiecuje, że w kolejnych tomach będzie ciekawiej. Mamy bohaterów przyporządkowanych do klasy, pozbawionych głębokiej psychologii, mamy dość jasno powiedziane, kto jest w tym starciu dobry, a kto – zły. Wiemy, że demonolog-oszust ma w istocie szlachetne cele i stanie do walki ze złem: ba, on staje do tej walki od razu, nie mając żadnych oporów. Zero dylematów moralnych, tylko nastawienia na wykonanie zadania: trochę jak w grze, ale ja osobiście nie lubię czystej „zadaniowości” w RPG, więc tym bardziej nie odpowiada mi ona w powieści. Efekt jest taki, że choć bohaterowie mają tła, rodziny, przeszłość (tę ostatnią opisaną w poprzednich książkach Feista), nie umiałam się do nich przywiązać ani przejąć ich losem.
Tak pisało się trzydzieści-czterdzieści lat temu: współczesna fantasy głównego nurtu bardziej opiera się na moralnej dwuznaczności i złożonych intrygach, których u Feista boleśnie mi brakowało. We współczesnej fantasy rzadziej też mamy kobiety w tak marginalnych rolach. Owszem, jest trochę pań w „Legionie grozy”, ale elfia królowa, która właściwie nic nie robi, tylko siedzi, wygląda i czeka, aż jej mąż załatwi sprawy polityczne wygląda blado choćby, nie szukając daleko, przy ambitnych kobietach w „Pieśni lodu i ognia”. Jedyna postacią kobiecą, która ma coś do powiedzenia w fabule jest Sandreena, wojowniczka zakonna (paladynka?), pełniąca rolę którą najlepiej określić mianem „token female”. Poza nią nie ma postaci żeńskiej, ani pozytywnej, ani negatywnej, która miałaby coś do powiedzenia. Gorzej, Sandreena jest też ex-prostytutką, większość jej przemyśleń dotyczy seksualności i istnieje obawa, że postać prędzej czy później z wojowniczki stanie się obiektem seksualnym lub czyimś obiektem uczuć. Nie sądzę jednak, żebym miała się tego dowiedzieć, bo książka nie wciągnęła mnie i raczej będzie mi szkoda czasu na kolejne tomy.
Może jeśli zna się poprzednie książki autora, świat, jego konteksty: może wtedy „Nadciąga legion grozy” staje się pasjonującą lekturą albo chociaż sentymentalnym powrotem do lubianych miejsc i postaci. Nie wykluczam takiej opcji. Jeśli jesteś czytelnikiem szukającym odprężenia przy niezobowiązującej lekturze, jeśli lubisz „epic sztampa fantasy” bardziej niż ja, albo jeśli znasz i cenisz wcześniejsze dokonania Feista, to prawdopodobnie „Nadciąga legion grozy” jest książką dla ciebie. Nie należy jednak od tej pozycji oczekiwać niczego ambitnego, kreatywnego, ciekawych postaci, ani wspaniałego stylu (tym bardziej, że tłumacz też szczególnie się nie popisał). Odpowiedzi na pytanie o to, czemu Raymond E. Feist jest znany i uważany za klasyka też, obawiam się, należy szukać gdzie indziej.

Raymond E. Feist "Nadciąga legion grozy"
Wydawnictwo: Rebis (2013)
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Cena: 34,90 zł

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz