Raymond A. Feist „Nadciąga Legion Grozy”
O twórczości
Raymonda A. Feista nie wiedziałam wiele, choć słyszałam o grze „Betrayal at
Krondor” i chyba nawet zdawałam sobie sprawę z tego, że bazuje ona na jakiejś
powieści fantasy. Ale dopiero po przeczytaniu „Legionu grozy” poszukałam
wiadomości o autorze i dowiedziałam się, że jest on kimś na kształt klasyka.
Piszę „na kształt” bo moje pierwsze zetknięcie z jego twórczością nie zachęciło
mnie do dalszej eksploracji i trudno mi powiedzieć, czym Feist zasłużył się dla
gatunku. „Nadciąga legion grozy” to książka napisana tak, jak pisało się
fantasy przed trzydziestu-czterdziestu laty, nie wybijająca się niczym
pozytywnym, choć przyznaję, nie porażająca też szczególną głupotą. Książka w najwyższym
stopniu nijaka, bezbarwna i nie budząca głębszych emocji, choć i tak lepsza niż
jej koszmarnie brzydka okładka. Tym bardziej intryguje mnie, czym przed laty
Feist zasłużył sobie na miano klasyka.
Przyznaję się
do pewnej słabości do mniej lub bardziej klasycznej fantasy: uważam, że ze
stereotypów można ciągle jeszcze dużo wyciągnąć i nie skreślam historii z
elfami, krasnoludami i porządnym mrocznym lordem. Lubię grać w Dungeons and
Dragons i mutację tego systemu, czyli Pathfindera – choć zdaję sobie sprawę, że
jest to w dużej mierze zasługa dobrych mistrzów gry. Niemniej jednak, nie mogę
powiedzieć, żebym każde „epic sztampa” czy „generic fantasy” przyjmowała z
wielkim entuzjazmem. Więcej: przyjmuję je często z podejrzliwością. Czytałam w
tym gatunku sporo książek złych i nie lubię bezmyślnego powielania klisz.
Niemniej jednak, czytałam też książki dobre: żeby nie szukać daleko, jeden z
moich ulubionych autorów, Tad Williams, którego „Pamięć, Smutek, Cierń” uważam
za jedno z najlepszych „klasycznych” fantasy. Oczywiście wyżej cenię „Marchię
Cienia” tego samego autora, książkę, która pokazuje, jak przetworzyć ograne
wątki (wykorzystane już przez samego Williamsa: porównanie „Marchii” z
„Pamięcią...” wypada interesująco) i przekuć je w coś fascynującego. Kiedy
znajoma niecierpliwie czekała na książkę Feista spodziewałam się czegoś w tym
stylu: epickiej fantasy wykorzystującej w kreatywny sposób klasyczne wątki.
Dostałam tylko epickie klasyczne wątki, minus kreatywność. Świat i system
czarów ewidentnie zaczerpnięty z Dungeons and Dragons, żadnej właściwie
inwencji autora. Bohaterów, których
łatwo opisać za pomocą systemów klas. Sto tysięcy podgatunków elfów.
Te elfy to
właściwie jedyne, co jakoś mi u Feista odpowiada. Fabuła kręci się wokół
plemienia elfów, powracającego przez portal do Mikdemii: kolebki swojego ludu.
Elfy – wędrowcy między światami to wątek, który lubię u Sapkowskiego i którym
bawię się sama. Tutaj mamy elfy, które na jednym ze skolonizowanych przez
siebie światów natrafiły na demony, z którymi toczą zażartą wojnę, tracąc
kolejne kolonie. Mikdemia ma być kolejną kolonią: pod warunkiem, że demony nie
zniszczą jej wcześniej. No i oczywiście są jeszcze mieszkańcy planety, którzy
coraz bardziej zaczynają się orientować, że coś jest nie tak, że przybysze zza
portalu nie mają pokojowych rozmiarów i że coraz częstsze ataki demonów nie
wzięły się znikąd.
To można było
ciekawie rozpisać. Nie ma złych fabuł: są tylko fabuły źle zrealizowane.
Niestety, „Legion grozy” nie obiecuje, że w kolejnych tomach będzie ciekawiej.
Mamy bohaterów przyporządkowanych do klasy, pozbawionych głębokiej psychologii,
mamy dość jasno powiedziane, kto jest w tym starciu dobry, a kto – zły. Wiemy,
że demonolog-oszust ma w istocie szlachetne cele i stanie do walki ze złem: ba,
on staje do tej walki od razu, nie mając żadnych oporów. Zero dylematów
moralnych, tylko nastawienia na wykonanie zadania: trochę jak w grze, ale ja
osobiście nie lubię czystej „zadaniowości” w RPG, więc tym bardziej nie
odpowiada mi ona w powieści. Efekt jest taki, że choć bohaterowie mają tła,
rodziny, przeszłość (tę ostatnią opisaną w poprzednich książkach Feista), nie
umiałam się do nich przywiązać ani przejąć ich losem.
Tak pisało się
trzydzieści-czterdzieści lat temu: współczesna fantasy głównego nurtu bardziej
opiera się na moralnej dwuznaczności i złożonych intrygach, których u Feista
boleśnie mi brakowało. We współczesnej fantasy rzadziej też mamy kobiety w tak
marginalnych rolach. Owszem, jest trochę pań w „Legionie grozy”, ale elfia
królowa, która właściwie nic nie robi, tylko siedzi, wygląda i czeka, aż jej
mąż załatwi sprawy polityczne wygląda blado choćby, nie szukając daleko, przy
ambitnych kobietach w „Pieśni lodu i ognia”. Jedyna postacią kobiecą, która ma
coś do powiedzenia w fabule jest Sandreena, wojowniczka zakonna (paladynka?),
pełniąca rolę którą najlepiej określić mianem „token female”. Poza nią nie ma
postaci żeńskiej, ani pozytywnej, ani negatywnej, która miałaby coś do
powiedzenia. Gorzej, Sandreena jest też ex-prostytutką, większość jej przemyśleń
dotyczy seksualności i istnieje obawa, że postać prędzej czy później z
wojowniczki stanie się obiektem seksualnym lub czyimś obiektem uczuć. Nie sądzę
jednak, żebym miała się tego dowiedzieć, bo książka nie wciągnęła mnie i raczej
będzie mi szkoda czasu na kolejne tomy.
Może jeśli zna
się poprzednie książki autora, świat, jego konteksty: może wtedy „Nadciąga
legion grozy” staje się pasjonującą lekturą albo chociaż sentymentalnym
powrotem do lubianych miejsc i postaci. Nie wykluczam takiej opcji. Jeśli
jesteś czytelnikiem szukającym odprężenia przy niezobowiązującej lekturze,
jeśli lubisz „epic sztampa fantasy” bardziej niż ja, albo jeśli znasz i cenisz
wcześniejsze dokonania Feista, to prawdopodobnie „Nadciąga legion grozy” jest
książką dla ciebie. Nie należy jednak od tej pozycji oczekiwać niczego
ambitnego, kreatywnego, ciekawych postaci, ani wspaniałego stylu (tym bardziej,
że tłumacz też szczególnie się nie popisał). Odpowiedzi na pytanie o to, czemu
Raymond E. Feist jest znany i uważany za klasyka też, obawiam się, należy
szukać gdzie indziej.
Raymond E. Feist "Nadciąga legion grozy"
Wydawnictwo: Rebis (2013)
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Cena: 34,90 zł
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz