czwartek, 26 grudnia 2013

Gatunek literacki? Słucham?


(Joanna Bator Ciemno, prawie noc, Jo Walton Wśród innych. Oraz masa innych tekstów.)

I write science fiction because that is what publishers call my books. Left to myself, I should call them novels
Ursula K. Le Guin


Jedna z bardziej uroczych definicji fantasy mówi, że fantasy to to, co znajdziemy w księgarni na półce opisanej jako fantasy. Coś w tym jest, bo gdyby zacząć szukać jak najściślejszej definicji gatunku, która wykluczałaby wszystko, co na pewno fantasy nie jest, moglibyśmy dojść do absurdów w rodzaju tego, z którym lata temu spotkałam się w blogoswerze: wyrzucenia z gatunku choćby Harry’ego Pottera, „bo przecież fantasy zawsze dzieje się w pseudośredniowieczu”. Autorka sformułowania (powoływała się na swoją nauczycielkę) nie umiała jednak odpowiedzieć na pytanie, czym w takim razie jest cykl Rowling. Obawiam się, że miałaby równe problemy z Dworcem Perdido, Amerykańskimi Bogami, Aktami Dresdena, Amberem czy Księgą Nowego Słońca – że wymienię tylko kilka przykładów, a przecież w obrębie samej tylko fantastyki płynność gatunkowa jest ogromna. Autorzy to wiedzą i naginają albo łamią granice tego, co uważane jest za wyznacznik gatunku. Często czują się ograniczeni sztywnymi ramami, pragną wprowadzić do gatunku powiew świeżości, albo po prostu, tak, jak w cytacie powyżej, nie zastanawiają się nad gatunkiem, który piszą, pozostawiając dookreślenie wydawcom i dystrybutorom. Oczywiście, wymogi rynku ograniczają i szufladkują, bo wydawca i dystrybutor chciałby wiedzieć, na której półce w księgarni położyć powieść, a czytelnik często idzie do konkretnej półki, omijając wszystkie inne. Przyznaję się do tego ostatniego: rzadko oglądam półki inne, niż te z fantastyką, bo po prostu brakuje mi orientacji w innych gatunkach literackich. I wiem, że dużo tracę i zdaję sobie sprawę z tego, że masę tekstów zakwalifikowano jako fantastyczne, choć równie dobrze mogłyby być uznane za głównonurtowa prozę eksperymentalną, czy jeszcze coś innego. W drugą stronę podobnie: jest wiele powieści należących do „klasyki” które spokojnie można by zakwalifikować jako fantastykę.
Parę lat temu byłam świadkiem panelu na konwencie, którego tematem było istnienie – bądź nie – fantastycznego getta. Większość zgromadzonych autorów zgodnie twierdziła, że getta nie ma: tylko Pilipiuk chciał się okopać i zabunkrować. Cóż, zdecydowanie nie jestem Pilipiukiem. Choć lwia część tego, co czytam, należy gatunkowo do fantastyki, to jednak nie bronię się przed tak zwanym „głównym nurtem” ani tym bardziej przed klasyką, ani jako czytelnik, ani jako autor. Kiedy pisząc powieść urban fantasy zorientowałam się, że z losów rodziców bohaterki można by zrobić całkiem solidną powieść obyczajową z wątkiem historycznym w tle, pojęłam, że naprawdę, gatunki są ograniczające. Gatunki, targety: ot, przejścia znajomej z wydawnictwami, domagającymi się doprecyzowania, z podziałem na wiek i płeć najlepiej, dla kogo jest książka. Ot, krzywdząca ostatnio łatka „literatury kobiecej”. Krzywdząca łatka „romansu paranormalnego” czy romansu w ogóle. Przylepianie przez miłośniczki yaoi łatki yaoi na wszystko, gdzie pojawia się wątek męskiego homoseksualizmu (a czasem i na to, gdzie się ów wątek nie pojawia...). Problem z klasyfikowaniem książek które ponoć należą do literatury młodzieżowej: już nie mówię o Potterze czy Igrzyskach śmierci, ale dla mnie było szokiem dowiedzenie się, że do literatury młodzieżowej należy Ziemiomorze, Gra Endera czy Władca much. Naprawdę? I czy jeśli żużlowe powieści wspomnianej koleżanki docierają do mnie, choć sport nieszczególnie mnie interesuje, to czy na pewno dobrym pomysłem jest mówić, że ich „targetem” jest miłośnik sportu, a ktoś bez sportowej pasji się nimi nie zainteresuje? Co z Dallas ’63 Kinga czy wszystkimi właściwie tekstami Dukaja? Gatunek literacki: co to właściwie jest i jaki jest sens jego istnienia, jeśli nie łamanie zasad?
Tak się złożyło, że w pokaźnym w tym roku stosiku książek, który wylądował pod moją choinką znalazły się dwie pozycje których nijak nie da się zaliczyć do fantastyki ani prozy realistycznej. I owszem, Joanna Bator napisała Ciemno, prawie noc z głównonurtowego punktu wyjścia i dostała za to głównonurtową Nike. Jo Walton wyszła z Wśród obcych z terytorium fantastyki i dostała liczne fantastyczne nagrody. Spotkały się, na moje oko, gdzieś pośrodku. To znaczy, pod moją choinką i w pierwszy dzień świąt, kiedy przeczytałam obie książki. Z jakim efektem?
No dobrze, pytanie retoryczne, bo odpowiedź ogólna brzmi, że z efektem różnym, choć generalnie dobrym. Choć przyznaje, po Bator Walton wydała mi się słabsza, mniej wielowarstwowa, płaska. W tym wypadku wygrywa autorka, która wyruszyła z głównonurtowego portu na nieznane wody fantastyki. Autorka druga zatrzymała się w bezpiecznej przystani powieści o dojrzewaniu, uciekła od wieloznaczności, a nagrody kupiła sobie wątkiem literackiej pasji bohaterki. Wśród obcych to książka przyjemna, budząca sympatię, ale nic poza tym. Historia dojrzewania Mori, jej relacji z siostrą, matką, ojcem i przyjaciółmi, nadnaturlanych mocy i obecności nadprzyrodzonego przeplatana wzmiankami o czytanych przez bohaterkę powieściach fantastycznych zatrzymuje się w pół kroku. Zabrakło autorce więcej odwagi, żeby pociągnąć dalej i relacje właśnie i symbolikę. O matce-złej wiedźmie wiemy niewiele, a to jeden z najciekawszych wątków, podobnie jak związek bliźniaczek, który utrzymuje się nawet po śmierci jednej z nich. Zabrakło rozbudowanych spekulacji co do natury „wróżek”, co bardzo dziwi, jako że oczytana bohaterka mogłaby wysnuć choćby teorię innych wymiarów czy sił natury. Wielopokoleniowe rodziny mają tylko potencjał toksyczności, atmosfera szkoły z internatem nie w pełni daje obraz uwięzienia. Nawet i tytułowa obcość jest tylko muśnięta. Walton ślizga się po powierzchni, bojąc się wejść głębiej. Pisze „list miłosny do fanów”, ale nie w pełni powieść. Nie, nie przeszkadza mi, że elementów fantastycznych jest mało. Mało jest głębokich relacji i ludzkich tragedii, a przecież, potencjał istniał. Może ograniczyła autorkę formuła dziennika nastolatki (bo nie narracja pierwszoosobowa)? Może właśnie: chodziło o historię o dojrzewaniu? Ciągle: przyjemnie, ale za mało, o wiele za mało.
Joanna Bator idzie tam, gdzie Jo Walton boi się pójść. W Ciemno, prawie noc mamy też wątek dwóch mocno związanych ze sobą sióstr, z których jedna nie żyje i krzywdzącej własne córki matki: ale tu krzywda pokazana jest w całej swojej okropności i ze wszystkimi paskudnymi konsekwencjami. A mimo to niszczycielska matka nie jest zaszufladkowana jako „zła czarownica”, bo poznajemy też przyczyny jej stanu, spiralę okrucieństwa, która sięga kolejnych pokoleń, ale z której – to ważne! – można się wyrwać. Bator porusza tematy trudne, ciemne, paskudne: łatwo szufladkuje się polski główny nurt jako babrający się w odchodach, ale Ciemno, prawie noc wymyka się tej pułapce. Autorka powołuje się na Tolkiena, mówi, że to opowieść o tym, kiedy jesteśmy w Mordorze i musimy myśleć o Shire: i to znakomite porównanie. Zło w powieści jest wszechobecne. To zło codzienne, namacalne, mające twarz ludzką: małego psychopaty, pedofila, radzickiego żołnierza, prawicowego radykała, religijnej fanatyczki, nadopiekuńczej matki, braku pomocy psychiatrycznej, biedy, zniechęcenia, braku miłości, desperacji, polityczno-religijnego obłędu. Równocześnie wszechobecność tego zła tworzy własną mitologię i zło staje się równocześnie realne i metafizyczne. W zależności od tego, jak odczytamy powieść, kotojady będą albo rzeczywistymi nadnaturalnymi istotami, albo po prostu nazwą. A może i jednym, i drugim? Z drugiej strony przeciwwagą dla mitologicznego zła jest mitologiczne dobro, które pojawia się w czarnej godzinie, ratuje, podaje rękę, nie widzi podziałów a tylko to, czy człowiek jest dobry: dla ludzi i dla zwierząt. Bator nie wykorzystuje żadnej istniejącej mitologii, a tworzy własną. Tworzy ją z nazw, z elementów codzienności ustawionych, jak twierdzi recenzent, w konfiguracji horroru. Może horroru, a może jednak fantasy, bo świat przedstawiony nie przeszyty jest grozą, ale też posiada uporządkowaną mitologię.
Oczywiście, autorka ześlizguje się mometami w stronę typowego dla polskiego „głównego nurtu” stylu i absurdu. Przerysowanie partii poświęconych samozwańczemu prorokowi, jego następcy i zwolennikom, rozdziały stanowiące zapis z forum internetowego, trafnie zatytułowane „Bluzg” – te fragmenty kontrastują z oniryczno-horrorową resztą. Mam wrażenie, że tak, jak Walton fragmentami poświęconymi fandomowi robiła ukłon w stronę miłośników fantastyki, tak Bator wątkami socjologiczno-religijno-politycznymi kłania się głównonurtowym krytykom. I owszem, absurd wydarzeń w naszym kraju niewiele jest mniejszy od absurdu wewnątrz powieści, a jednak ta przerysowana satyra tworzy moim zdaniem niespójność z resztą historii. Pokazuje atmosferę miejsca i czasu, tak, ale jednak... Może za duża we mnie wola ucieczki przed trumnami, ekshumacjami i tropieniem spisków? A może właśnie w tych miejscach Bator za bardzo zbliżyła się do rzeczywistości?
Nie dziwię się, że są środowiska, które Ciemno, prawie noc uznały za książkę w nie wymierzoną i wymierzoną w specyficznie pojętą polskość. Dziwię się natomiast zarzutom o brak pozytywnego myślenia wymierzony w tym roku w finalistów i laureatów Nike przez Kalicińską. Choć Kalicińska pisze to, co za Umberto Eco nazwałabym „powieścią kompensacyjną”, a Bator – „powieść problemową”. Powieść problemowa ucieka od prostych, jednoznacznych rozwiązań, pokazuje, że nie ma czegoś takiego, jak zło pokonane raz na zawsze i „żyli długo i szczęśliwie”. Jeśli znów odwołamy się do Tolkiena: za powrót z Mordoru jest cena. O tym pisze wprost Walton, każąc swojej bohaterce zastanawiać się nad zakończeniem Władcy pierścieni. Bator po prostu pozostawia bohaterów w sytuacji, gdy zło zostało pokonane, choć nie zniszczone, ale nikt nie wyszedł ze starcia bez szwanku. Ostatnie słowa niosą nadzieję, ale tą nadzieją jest po prostu siła do dalszego życia. Bez zapewnienia, że nic złego się już nie przytrafi. Tak jest w życiu. Życie nie niesie prostych rozwiązań, a największe walki między dobrem a złem często rozgrywają się na poziomie jednostki. Stąd matka, która krzywdzi swoje dzieci, ale nie jest tylko potworem czy człowiek ze skłonnościami pedofilskimi, który jest bardziej żałosny, niż niebezpieczny. Stąd lęki, które mają wymiar równocześnie namacalny, jak i metafizyczny.
Niezależnie od ich wad i obie książki przeczytałam z radością. Cieszy mnie każde przekroczenie sztucznie czasem generowanych granic gatunkowych. Owszem, czasem te granice są pomocne. W Forbidden Planet w Londynie jest cała osobna półka na powieści o zombie i jeśli ktoś chce czytać o zombie, pójdzie właśnie tam. Ba, do Forbidden Planet nie idzie się w innym celu, jak tylko szukać konkretnej tematyki. Ale lubię, kiedy czasem ta tematyka wyślizguje się z ramki i pokazuje nam coś więcej, niż od gatunku się oczekuje. Przede wszystkim ludzką naturą, o której Le Guin nie bez racji pisze, że mało która powieść fantastyczna się nad nią pochyla. Więcej na moim ulubionym poletku rozmachu, niż psychologii. Ale czy nie jest podobnie poza nim? Czy lwia część powieści obyczajowych, kryminalnych, romansów też nie traktuje psychologii w sposób uproszczony, dzieląc świat na czerń i biel, albo taplając się w błocie, albo rzygając tęczą? Pewien właściciel księgarni ponoć dzielił swoje książki na „te z morderstwami” i „te bez morderstw”. Ja próbowałabym podzielić za Eco właśnie, na „kompensacyjne” i „problemowe”, co moim zdaniem (a chyba nie do końca zgodnie z ideą Eco) pokrywa się z podziałem na powieść „popularną” i „nie-popularną”. Nie jestem tylko pewna, czy umiałabym zawsze dobrze rozpoznać... To może inaczej: „fiction” i „non-fiction”? Tak będzie prościej. Po co się ograniczać. Gatunek literacki jest po to, żeby patrzeć poza niego.



Joanna Bator "Ciemno, prawie noc"
Wydawnictwo: W.A.B. (2013)
Cena: 49,90 zł





Jo Walton "Wśród obcych"
Wydawnictwo: Akurat (2013)
Przekład: Izabela Miksza, Marek S. Nowowiejski
Cena: 34,99 zł


Coś na kształt bibliografii:
Ursula K. Le Guin Language of the Night
Umberto Eco Superman w literaturze masowej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz