(Joanna Bator Ciemno, prawie noc, Jo Walton Wśród innych. Oraz masa innych tekstów.)
I
write science fiction because that is what publishers call my books. Left to myself, I should call them novels
Ursula K. Le Guin
Jedna z bardziej
uroczych definicji fantasy mówi, że fantasy to to, co znajdziemy w księgarni na
półce opisanej jako fantasy. Coś w tym jest, bo gdyby zacząć szukać jak
najściślejszej definicji gatunku, która wykluczałaby wszystko, co na pewno
fantasy nie jest, moglibyśmy dojść do absurdów w rodzaju tego, z którym lata
temu spotkałam się w blogoswerze: wyrzucenia z gatunku choćby Harry’ego Pottera, „bo przecież fantasy
zawsze dzieje się w pseudośredniowieczu”. Autorka sformułowania (powoływała się
na swoją nauczycielkę) nie umiała jednak odpowiedzieć na pytanie, czym w takim
razie jest cykl Rowling. Obawiam się, że miałaby równe problemy z Dworcem Perdido, Amerykańskimi Bogami, Aktami
Dresdena, Amberem czy Księgą Nowego Słońca – że wymienię tylko
kilka przykładów, a przecież w obrębie samej tylko fantastyki płynność
gatunkowa jest ogromna. Autorzy to wiedzą i naginają albo łamią granice tego,
co uważane jest za wyznacznik gatunku. Często czują się ograniczeni sztywnymi
ramami, pragną wprowadzić do gatunku powiew świeżości, albo po prostu, tak, jak
w cytacie powyżej, nie zastanawiają się nad gatunkiem, który piszą,
pozostawiając dookreślenie wydawcom i dystrybutorom. Oczywiście, wymogi rynku
ograniczają i szufladkują, bo wydawca i dystrybutor chciałby wiedzieć, na której
półce w księgarni położyć powieść, a czytelnik często idzie do konkretnej
półki, omijając wszystkie inne. Przyznaję się do tego ostatniego: rzadko
oglądam półki inne, niż te z fantastyką, bo po prostu brakuje mi orientacji w
innych gatunkach literackich. I wiem, że dużo tracę i zdaję sobie sprawę z
tego, że masę tekstów zakwalifikowano jako fantastyczne, choć równie dobrze
mogłyby być uznane za głównonurtowa prozę eksperymentalną, czy jeszcze coś
innego. W drugą stronę podobnie: jest wiele powieści należących do „klasyki”
które spokojnie można by zakwalifikować jako fantastykę.
Parę lat temu
byłam świadkiem panelu na konwencie, którego tematem było istnienie – bądź nie
– fantastycznego getta. Większość zgromadzonych autorów zgodnie twierdziła, że
getta nie ma: tylko Pilipiuk chciał się okopać i zabunkrować. Cóż, zdecydowanie
nie jestem Pilipiukiem. Choć lwia część tego, co czytam, należy gatunkowo do
fantastyki, to jednak nie bronię się przed tak zwanym „głównym nurtem” ani tym
bardziej przed klasyką, ani jako czytelnik, ani jako autor. Kiedy pisząc
powieść urban fantasy zorientowałam
się, że z losów rodziców bohaterki można by zrobić całkiem solidną powieść
obyczajową z wątkiem historycznym w tle, pojęłam, że naprawdę, gatunki są
ograniczające. Gatunki, targety: ot, przejścia znajomej z wydawnictwami,
domagającymi się doprecyzowania, z podziałem na wiek i płeć najlepiej, dla kogo
jest książka. Ot, krzywdząca ostatnio łatka „literatury kobiecej”. Krzywdząca
łatka „romansu paranormalnego” czy romansu w ogóle. Przylepianie przez
miłośniczki yaoi łatki yaoi na wszystko, gdzie pojawia się wątek męskiego
homoseksualizmu (a czasem i na to, gdzie się ów wątek nie pojawia...). Problem
z klasyfikowaniem książek które ponoć należą do literatury młodzieżowej: już
nie mówię o Potterze czy Igrzyskach śmierci, ale dla mnie było
szokiem dowiedzenie się, że do literatury młodzieżowej należy Ziemiomorze, Gra Endera czy Władca much.
Naprawdę? I czy jeśli żużlowe powieści wspomnianej koleżanki docierają do mnie,
choć sport nieszczególnie mnie interesuje, to czy na pewno dobrym pomysłem jest
mówić, że ich „targetem” jest miłośnik sportu, a ktoś bez sportowej pasji się
nimi nie zainteresuje? Co z Dallas ’63
Kinga czy wszystkimi właściwie tekstami Dukaja? Gatunek literacki: co to właściwie
jest i jaki jest sens jego istnienia, jeśli nie łamanie zasad?
Tak się
złożyło, że w pokaźnym w tym roku stosiku książek, który wylądował pod moją
choinką znalazły się dwie pozycje których nijak nie da się zaliczyć do
fantastyki ani prozy realistycznej. I owszem, Joanna Bator napisała Ciemno, prawie noc z głównonurtowego
punktu wyjścia i dostała za to głównonurtową Nike. Jo Walton wyszła z Wśród obcych z terytorium fantastyki i
dostała liczne fantastyczne nagrody. Spotkały się, na moje oko, gdzieś pośrodku.
To znaczy, pod moją choinką i w pierwszy dzień świąt, kiedy przeczytałam obie
książki. Z jakim efektem?
No dobrze,
pytanie retoryczne, bo odpowiedź ogólna brzmi, że z efektem różnym, choć
generalnie dobrym. Choć przyznaje, po Bator Walton wydała mi się słabsza, mniej
wielowarstwowa, płaska. W tym wypadku wygrywa autorka, która wyruszyła z
głównonurtowego portu na nieznane wody fantastyki. Autorka druga zatrzymała się
w bezpiecznej przystani powieści o dojrzewaniu, uciekła od wieloznaczności, a
nagrody kupiła sobie wątkiem literackiej pasji bohaterki. Wśród obcych to książka przyjemna, budząca sympatię, ale nic poza
tym. Historia dojrzewania Mori, jej relacji z siostrą, matką, ojcem i
przyjaciółmi, nadnaturlanych mocy i obecności nadprzyrodzonego przeplatana
wzmiankami o czytanych przez bohaterkę powieściach fantastycznych zatrzymuje
się w pół kroku. Zabrakło autorce więcej odwagi, żeby pociągnąć dalej i relacje
właśnie i symbolikę. O matce-złej wiedźmie wiemy niewiele, a to jeden z
najciekawszych wątków, podobnie jak związek bliźniaczek, który utrzymuje się
nawet po śmierci jednej z nich. Zabrakło rozbudowanych spekulacji co do natury
„wróżek”, co bardzo dziwi, jako że oczytana bohaterka mogłaby wysnuć choćby
teorię innych wymiarów czy sił natury. Wielopokoleniowe rodziny mają tylko
potencjał toksyczności, atmosfera szkoły z internatem nie w pełni daje obraz
uwięzienia. Nawet i tytułowa obcość jest tylko muśnięta. Walton ślizga się po
powierzchni, bojąc się wejść głębiej. Pisze „list miłosny do fanów”, ale nie w
pełni powieść. Nie, nie przeszkadza mi, że elementów fantastycznych jest mało.
Mało jest głębokich relacji i ludzkich tragedii, a przecież, potencjał istniał.
Może ograniczyła autorkę formuła dziennika nastolatki (bo nie narracja pierwszoosobowa)?
Może właśnie: chodziło o historię o dojrzewaniu? Ciągle: przyjemnie, ale za
mało, o wiele za mało.
Joanna Bator
idzie tam, gdzie Jo Walton boi się pójść. W Ciemno,
prawie noc mamy też wątek dwóch mocno związanych ze sobą sióstr, z których
jedna nie żyje i krzywdzącej własne córki matki: ale tu krzywda pokazana jest w
całej swojej okropności i ze wszystkimi paskudnymi konsekwencjami. A mimo to
niszczycielska matka nie jest zaszufladkowana jako „zła czarownica”, bo
poznajemy też przyczyny jej stanu, spiralę okrucieństwa, która sięga kolejnych
pokoleń, ale z której – to ważne! – można się wyrwać. Bator porusza tematy
trudne, ciemne, paskudne: łatwo szufladkuje się polski główny nurt jako
babrający się w odchodach, ale Ciemno,
prawie noc wymyka się tej pułapce. Autorka powołuje się na Tolkiena, mówi,
że to opowieść o tym, kiedy jesteśmy w Mordorze i musimy myśleć o Shire: i to
znakomite porównanie. Zło w powieści jest wszechobecne. To zło codzienne,
namacalne, mające twarz ludzką: małego psychopaty, pedofila, radzickiego
żołnierza, prawicowego radykała, religijnej fanatyczki, nadopiekuńczej matki,
braku pomocy psychiatrycznej, biedy, zniechęcenia, braku miłości, desperacji,
polityczno-religijnego obłędu. Równocześnie wszechobecność tego zła tworzy własną
mitologię i zło staje się równocześnie realne i metafizyczne. W zależności od
tego, jak odczytamy powieść, kotojady będą albo rzeczywistymi nadnaturalnymi
istotami, albo po prostu nazwą. A może i jednym, i drugim? Z drugiej strony
przeciwwagą dla mitologicznego zła jest mitologiczne dobro, które pojawia się w
czarnej godzinie, ratuje, podaje rękę, nie widzi podziałów a tylko to, czy
człowiek jest dobry: dla ludzi i dla zwierząt. Bator nie wykorzystuje żadnej
istniejącej mitologii, a tworzy własną. Tworzy ją z nazw, z elementów
codzienności ustawionych, jak twierdzi recenzent, w konfiguracji horroru. Może
horroru, a może jednak fantasy, bo świat przedstawiony nie przeszyty jest
grozą, ale też posiada uporządkowaną mitologię.
Oczywiście,
autorka ześlizguje się mometami w stronę typowego dla polskiego „głównego
nurtu” stylu i absurdu. Przerysowanie partii poświęconych samozwańczemu
prorokowi, jego następcy i zwolennikom, rozdziały stanowiące zapis z forum
internetowego, trafnie zatytułowane „Bluzg” – te fragmenty kontrastują z
oniryczno-horrorową resztą. Mam wrażenie, że tak, jak Walton fragmentami
poświęconymi fandomowi robiła ukłon w stronę miłośników fantastyki, tak Bator
wątkami socjologiczno-religijno-politycznymi kłania się głównonurtowym
krytykom. I owszem, absurd wydarzeń w naszym kraju niewiele jest mniejszy od
absurdu wewnątrz powieści, a jednak ta przerysowana satyra tworzy moim zdaniem
niespójność z resztą historii. Pokazuje atmosferę miejsca i czasu, tak, ale
jednak... Może za duża we mnie wola ucieczki przed trumnami, ekshumacjami i
tropieniem spisków? A może właśnie w tych miejscach Bator za bardzo zbliżyła
się do rzeczywistości?
Nie dziwię
się, że są środowiska, które Ciemno,
prawie noc uznały za książkę w nie wymierzoną i wymierzoną w specyficznie
pojętą polskość. Dziwię się natomiast zarzutom o brak pozytywnego myślenia
wymierzony w tym roku w finalistów i laureatów Nike przez Kalicińską. Choć
Kalicińska pisze to, co za Umberto Eco nazwałabym „powieścią kompensacyjną”, a
Bator – „powieść problemową”. Powieść problemowa ucieka od prostych,
jednoznacznych rozwiązań, pokazuje, że nie ma czegoś takiego, jak zło pokonane
raz na zawsze i „żyli długo i szczęśliwie”. Jeśli znów odwołamy się do
Tolkiena: za powrót z Mordoru jest cena. O tym pisze wprost Walton, każąc
swojej bohaterce zastanawiać się nad zakończeniem Władcy pierścieni. Bator po prostu pozostawia bohaterów w sytuacji,
gdy zło zostało pokonane, choć nie zniszczone, ale nikt nie wyszedł ze starcia
bez szwanku. Ostatnie słowa niosą nadzieję, ale tą nadzieją jest po prostu siła
do dalszego życia. Bez zapewnienia, że nic złego się już nie przytrafi. Tak
jest w życiu. Życie nie niesie prostych rozwiązań, a największe walki między
dobrem a złem często rozgrywają się na poziomie jednostki. Stąd matka, która
krzywdzi swoje dzieci, ale nie jest tylko potworem czy człowiek ze
skłonnościami pedofilskimi, który jest bardziej żałosny, niż niebezpieczny.
Stąd lęki, które mają wymiar równocześnie namacalny, jak i metafizyczny.
Niezależnie od
ich wad i obie książki przeczytałam z radością. Cieszy mnie każde przekroczenie
sztucznie czasem generowanych granic gatunkowych. Owszem, czasem te granice są
pomocne. W Forbidden Planet w Londynie jest cała osobna półka na powieści o
zombie i jeśli ktoś chce czytać o zombie, pójdzie właśnie tam. Ba, do Forbidden
Planet nie idzie się w innym celu, jak tylko szukać konkretnej tematyki. Ale
lubię, kiedy czasem ta tematyka wyślizguje się z ramki i pokazuje nam coś
więcej, niż od gatunku się oczekuje. Przede wszystkim ludzką naturą, o której
Le Guin nie bez racji pisze, że mało która powieść fantastyczna się nad nią
pochyla. Więcej na moim ulubionym poletku rozmachu, niż psychologii. Ale czy
nie jest podobnie poza nim? Czy lwia część powieści obyczajowych, kryminalnych,
romansów też nie traktuje psychologii w sposób uproszczony, dzieląc świat na
czerń i biel, albo taplając się w błocie, albo rzygając tęczą? Pewien
właściciel księgarni ponoć dzielił swoje książki na „te z morderstwami” i „te
bez morderstw”. Ja próbowałabym podzielić za Eco właśnie, na „kompensacyjne” i
„problemowe”, co moim zdaniem (a chyba nie do końca zgodnie z ideą Eco) pokrywa
się z podziałem na powieść „popularną” i „nie-popularną”. Nie jestem tylko
pewna, czy umiałabym zawsze dobrze rozpoznać... To może inaczej: „fiction” i
„non-fiction”? Tak będzie prościej. Po co się ograniczać. Gatunek literacki
jest po to, żeby patrzeć poza niego.
Joanna Bator "Ciemno, prawie noc"
Wydawnictwo: W.A.B. (2013)
Cena: 49,90 zł
Jo Walton "Wśród obcych"
Wydawnictwo: Akurat (2013)
Przekład: Izabela Miksza, Marek S. Nowowiejski
Cena: 34,99 zł
Coś na kształt bibliografii:
Ursula K. Le Guin Language of the Night
Umberto Eco Superman w literaturze masowej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz