Dawno,
dawno temu, na moim starym blogu osobistym, pisząc o „Lalkach”
Kitano Takeshiego, napisałam, że zawsze będę patrzeć na Japonię
oczyma gaijina. I to jest prawda, ale nawet gaijin wiele lat,
książek, filmów, mang i anime potem zmienia perspektywę.
Zmieniłby ją bardziej, gdyby do Japonii pojechał, ale to jest w
sferze odległych marzeń: bardziej odległych, niż powieść pod
kryptonimem „japońskie romansidło” która nie chce mi z głowy
wyjść. Ta powieść zmusiła mnie do solidnego reserchu i do
przemyślenia tego, jak właściwie spoglądam na Japonię i co to
spojrzenie ukształtowało.
Moja
Japonia nie jest realną Japonią: jest konstruktem stworzonym w
mojej europejskiej głowie, który może mniej lub bardziej zbliżyć
się do rzeczywistości. Modelem „czegoś” i modelem „dla”,
jak ładnie to określa Geertz. Jej podwaliny stworzyłam sobie
jeszcze w podstawówce – nie umiem obliczyć w której klasie –
kiedy polska telewizja emitowała „Tron we krwi” Kurosawy. Flm
mnie oszołomił i pokazał za jednym zamachem i Japonię, i
Szekspira, i jeszcze kino artystyczne na dodatek. To było coś
zupełnie innego niż wszystko, co widziałam dotąd: ten upiorny las
we mgle, leśny duch, oszałamiające zbroje, ludzie poruszający się
w sposób zupełnie inny, niż przyjęto w europejskiej
kinematografii... Potem była pierwsza wizyta w Centrum Kultury
Japońskiej i takie same zbroje, teraz prawdziwe, w 3D i kolorze.
Potem było nieco XX-wiecznej prozy japońskiej a dopiero potem
manga.
I
teraz wracam do Kurosawy i do studiowania historii Japonii. Przez to
„romansidło”. Tak się złożyło, że przyśniła mi się
urocza i fascynująca historia, którą uznałam za fajny materiał
na powieść. I od tygodnia ta fabuła nie chce mi wyjść z głowy.
Ale jak dziwnymi drogami chodzi ludzka wyobraźnia, karmiona
konstruktem egzotycznego kraju! I jak wielką złudą okazuje się
ten konstrukt, kiedy płody snu człowiek próbuje przetłumaczyć na
w miarę realistyczną historię! Oto z racji tego, że wychowałam
się na Kurosawie, protagonista „romansidła” przyśnił mi się
z twarzą Mifune Toshiro. Pal licho, że to nie jest twarz, jakiej
można by się spodziewać po bohaterze romansu. Problem polega na
tym że ów protagonista wyśnił mi się też w roli (minus romans z
główną bohaterką) w tym typie, w jakim Mifune był zwykle
obsadzany: dość stereotypowy ronin. Ale z drugiej strony we śnie
wyraźnie było powiedziane, że akcja dzieje się w końcu XIX
wieku. W tych czasach to, co pokazują filmy Kurosawy już nie
istniało. Samurajowie byli przeszłością, Japonia przechodziła
serię gwałtownych reform. Mój sen jest wewnętrznie sprzeczny. Ale
ot, to tylko sen. Realna fabuła potoczy się własnym torem.
Uparłam
się na ten XIX wiek, na epokę Meiji, nawet nie jej burzliwe
początki, nie, ale na lata 80 XIX wieku. To mi pasowało do głównej
bohaterki. A równocześnie kazało przyciąć masę cech głównego
bohatera, które implikował sen. Te które zostały są w kontekście
historycznym anachronizmem, którego mój bohater czepia się z
uporem godnym lepszej sprawy... A dla mnie to ciekawe.
Bo
oglądam sobie przez to wszystko znów Kurosawę, ten piękny,
absolutnie piękny „Ton we krwi” i myślę: ale to nie istniało.
To nie jest przeszłość Japonii. To też jest konstrukt. To
performans. To obraz przefiltrowany przez możliwości techniczne
ówczesnego kina, przez szkołę aktorską i reżyserską, przez
scenariusz wzięty od elżbietańskiego dramaturga. A reszta filmów
Kurosawy? Tak samo. Nie rekonstruują przeszłości, a jakieś jej
wyobrażenia. Robią to pięknie, ale branie ich za obraz prawdy
historycznej byłby śmieszny. Wszyscy romantyzujemy naszą
przeszłość, romantyzujemy to, co przeminęło. A jeśli jesteśmy
Europejczykami patrzącymi na Japonię, dodatkowo orientalizujemy.
Orientalizm uprzedmiotawia, wyzuwa z historii... Nie będę cytować
Saida ani Asada ani innych: poszukajcie sami, albo uwierzcie mi na
słowo. Nauczono nas patrzeć na odległe kraje przez kolonialne
okulary, patrzeć na egzotycznego Innego. Więc na Japonię patrzymy
automatycznie widząc samurajów, gejsze, dziwne japońskie rzeczy,
anime: te rzeczy, które są egzotyczne, inne. Ale czy widzimy
Japonię, czy raczej konstrukt który stworzyliśmy sobie w głowach?
A potem, kiedy chcemy oddać ten „egzotyczny” kraj w jakiś
realistyczny sposób, łapiemy się na tym, jak wiele mamy
stereotypowych obrazów, które trzeba odrzucić i zacząć na nowo.
Wybudować sobie w głowie nowy konstrukt, zaczynając tę budowę od
powiedzenia sobie, że nigdy ten konstrukt doskonały nie będzie,
ale przecież można próbować.
Albo
nie. Można nie budować sobie konstruktu i tylko powielać
bezmyślnie klisze. Ja jednak podziękuję.
Konstrukty,
klisze, egzotyczny Inny: to może dotyczyć każdej grupy, każdej
kultury. Także tej, która jest nam w jakiś sposób bliska, ale o
której mało wiemy. Tej płci, do której nie należymy. Tej
mniejszości, którą omijamy. Tej religii, przez którą czujemy się
zagrożeni. Tej opcji politycznej, której nie wyznajemy. Tych ludzi,
którzy mają mniej niż my.
„Makbet”
to dla mnie jedna z najważniejszych sztuk Szekspira. Z winy
Kurosawy, a potem Weismana.
Przyzwyczaiłam
się mówiąc o Japońskich reżyserach i aktorach wymieniać
najpierw imię. W tym tekście z tym walczę: bo czemu mój bohater
ma mieć nazwisko na początku, a aktor, którego twarz dostał, na
odwrót?
Uwielbiam Tron we krwi :)
OdpowiedzUsuńPost mnie zaciekawił, trafiłam przypadkiem. Trochę się zgadzam z przemyśleniami szanownej autorki, a trochę nie. O tym, gdzie się zgadzam nie warto, więc o tym, gdzie nie: po pierwsze, zacznę od końca ;) Żyjemy w czasach, gdy kultury się mocno ze sobą wymieszały (i sama jestem dobrym przykładem takiego życia na styku) i nie mamy tylko patrzenia przez takie czy siakie okulary. Japonia patrzy na Europę, Europa na Japonię, ale coś się poza patrzeniem jeszcze dzieje. Taki ferment, który idzie dalej i tworzy nowe zjawiska. Zjawiska "pomiędzy". To już nie jest konstrukt jakiejś świadomości uwikłanej, ale aspekt nowej, innej świadomości. Obrazy zmienne, a nawet zamienne :D I tu zmierzam do punktu drugiego, czyli sobie tak o Kurosawie. W kulturach są pewne ścieżki, którymi można dokonać transgresji wykorzystując inną kulturę, obcość i egzotyczność. Nie są to konstrukty w pełni oswojone, z czasem przegadane (jak ten wspomniany orientalizm w kolonialnej Europie), ale takie jeszcze świeżynki, autorskie często, niewyślizgane przez pokolenia, nawet jednorazowe i indywidualne. Po obu stronach musi być coś, co jest może nie tożsame, ale bliskie na tyle, żeby się udało - spiąć ze sobą pewne sprawy u Szekspira i pewne historie starojapońskie. To trochę tak, jakby Szekspir napisał Makbeta specjalnie dla Japończyków, i to tych dość współczesnych, bo to jest niebywale japońska historia. U nas już w swojej podstawowej treści mocno przebrzmiała, trzeba coś dopisać, gdzieś aktualizacje ściągnąć, gdzieś zrobić lifting, co zazwyczaj nazywa się odkurzaniem klasyki, w Japonii nagle okazuje się pasować świetnie do japońskiego dyskursu nad tradycyjnymi wartościami. No, więc nie taki znów niewinny, romantyczny konstrukcik, ale wielka sprawa ;) Kurosawa naprawdę niewiele dodał do Szekspira. On tylko go przebrał w kostium, ale realia dawnej Japonii okazały się wprost wymarzone do tej historii. W nich też już nie grzebał. Najciekawsze, że historia Makbeta pasowałaby idealnie do innych, autentycznych historii dawnej Japonii.
PS Widzę, że wpis już dość stary, ale chciałabym życzyć jeszcze powodzenia w pisaniu ;)