Jak widać nie jestem szczególnie dobra w regularnym blogowaniu. Ale się staram.
14. Stosunek do innych kultur
Łatwo przypiąć naszej kulturze etykietkę: „oni są mądrzy i
pokojowi” albo „oni są agresywni i najeżdżają wszystkich
dookoła”. Tyle, że to będzie tylko etykietka. Kultura pokojowa
może też mieć zatargi z jakimś sąsiadem, kultura wojownicza może
za korzystne uznać utrzymywanie z kimś przyjacielskich stosunków.
Zresztą bycie pokojowym nie wyklucza wywierania wpływów na innych:
wpływy kulturalne mogą przybrać formę dominacji (siła
amerykańskiej kultury masowej we współczesnym świecie), przewaga
gospodarcza może być czynnikiem pozwalającym dyktować warunki.
Ale co najważniejsze: trzeba by się całkowicie odciąć od reszty
świata, żeby uniknąć wpływów kulturalnych. Kultura to nie
zamknięty system, choć oczywiście zawsze znajdą się tacy, którzy
będą głosić czystość i wolność od obcych wpływów. Te osoby
będą obce wpływy utożsamiać z czymś złym, uleganie im – ze
zdradą własnej tożsamości narodowej lub kulturalnej. Czy jest to
prawda? Oczywiście, kultywowanie własnych tradycji to cnota,
pytanie tylko, czy wszystkie te tradycje rzeczywiście można uznać
za godne kultywowania...
Ale jeśli własne wartości i tradycje kultura będzie uznawała za
słuszne, może będzie próbowała aktywnie zaszczepić je innym?
Nie, to niekoniecznie oznacza od razu nawracanie siłą na własną
religię: to równie dobrze może być próba przekazania dalej idei
równości, humanitaryzmu, wyplenienia zwyczajów takich jak
zabójstwa honorowe czy obrzezanie kobiet. Oczywiście, przypomnę
to, co pisałam o narzucaniu demokracji: narzucanie siłą choćby
najlepszych wartości wywoła opór i doprowadzi do radykalizacji
postaw. Jednym z korzeni muzułmańskiego fundamentalizmu jest
właśnie postawa kolonialna Europy w XIX wieku.
Jeszcze inną sprawą jest postawa w sytuacji emigracyjnej. Grupa
członków naszej kultury trafia na teren kultury obcej: jak się
zachowa? Stworzy getto, zasymiluje się w pełni, czy wykaże postawę
pośrednią? Czy będzie szanować wartości gospodarzy, czy
pogardzać nimi? Czy będzie uczyć się miejscowego języka?
W sytuacji gdy mamy agresywną kulturę podbijającą inną w grę
wchodzi też kilka scenariuszy. Jednym z nich jest przejęcie kultury
kraju podbitego – albo jeśli ten kraj wcześniej był już
kulturową mozaiką, dołączenie do jego krajobrazu (Tu znów mogę
podać przykład Indii: prawdopodobnie najazd Ariów nie zniszczył
wcześniejszych kultur, a pewne ich elementy, zmieszane z elementami
kultury napływowej dały początek kulturze współczesnej. Podobnie
najazdy muzułmańskie nie zislamizowały Indii, a tylko dodały
kolejną religię do mozaiki. Podział na hinduistyczne Indie i
muzułmański Pakistan to zjawisko XX-wieczne – zresztą przymusowe
wysiedlanie muzułmanów do Pakistanu wiązało się z rozdzielaniem
rodzin!). Nawet, jeśli najeźdźca będzie próbował narzucić sto
procent swojej kultury ludom podbitym, nie pójdzie mu to łatwo.
Oczywiście, do każdego z sąsiadów można mieć inny stosunek.
Jednego postrzegać jako wroga, innego za sojusznika, innego jako „to
w sumie nasze tereny i nasza kultura, tylko oni trochę inaczej
mówią”, innego jako dzikusa...
15. Wiedza, nauka, magia
Żyjemy w kulturze, w której z pojęciem wiedzy i nauki wiąże się
idea obiektywności, neutralności i sprawdzalności. To
pozytywistyczny ideał, do którego dążą nauki, zwłaszcza ścisłe
przyrodnicze, ale właśnie, działa on podobnie, jak każdy inny
ideał: można do niego tylko dążyć, nigdy go nie osiągając.
Oczywiście, idealizujemy naukę, a matematycznym wyliczeniom nauk
ścisłych przypisujemy obiektywność. Ale nawet jeśli cyfry są
obiektywne, my nie jesteśmy. I nawet, jeśli my zbliżyliśmy się
do racjonalnego myślenia bardziej, niż nasi przodkowie, czy to
oznacza, że tylko my dysponujemy wiedzą i narzędziami
pozwalającymi na naukową refleksję nad rzeczywistością?
Pytanie retoryczne, ale w niektórych dziedzinach nauki ciągle
pokutuje przeświadczenie, że nauka zaczęła się niedawno. W roku
2014 chodziłam na świetne wykłady poświęcone idei podświadomości
i jej historycznym korzeniom. Były bardzo ciekawe, ale ciekawe było
też to, co powiedziały mi dwie studiujące psychologię koleżanki:
wśród wykładowców psychologii, przynajmniej na Uniwersytecie
Jagiellońskim, cały czas pokutuje przeświadczenie, że psychologia
zaczęła się w XIX wieku, a wszystkie wcześniejsze refleksje nie
mają nic wspólnego z tym prawdziwym początkiem dziedziny. Wykłady,
na które chodziłam, były na kierunku ewenementem. Podobnie
ewenementem i ciekawostką z punktu widzenia chemii jest praca Bugaja
Hermetyzm – dzieło przedstawiające skomplikowaną drogę
od alchemii do chemii. Można by powiedzieć, że przecież jest
różnica między chemikiem a historykiem chemii, tak samo
praktykujący psycholog nie musi wiedzieć, co działo się w
psychologii przed Wundtem. Oczywiście, że tak. Ale warto wiedzieć,
że nasz współczesny racjonalizm ma korzenie w odsądzanym od czci
i wiary irracjonalizmie wieków wcześniejszych... co gorsza, nadal
jest nim podszyty i czasem granice między nauką i pseudonauką
robią się płynne. Cóż, trzeba pewnej dozy wizjonerstwa, żeby
pchnąć naukę w nowym kierunku, a sama wizja czy idea nie oznacza,
że to, co chcemy osiągnąć okaże się sprawdzalne (czasem nawet
może okazać się niefalsyfikowalne...). Czasem wyjdzie genialne
odkrycie, czasem fail, a czasem idea, która zasłuży na wrzucenie
do worka z napisem „new age”.
Podobnie głupim byłoby odrzucenie dorobku naukowego kultur innych,
niż europejska. To truizmy, ale średniowieczni Arabowie przyczynili
się do rozwoju medycyny, (al)chemii oraz matematyki, sami czerpiąc
nie tylko z pism starożytnej Grecji, ale i z bardziej wschodnich
rejonów – Indii i, pośrednio, Chin. Wymiana kulturalna w okresie
średniowiecza w ogóle kwitła i sięgała dalej, niż się
potocznie uważa, ale to temat na zupełnie inny tekst.
Truizmem będzie też napisanie, że dominująca ideologia, kierunek
polityczny czy opinia społeczna może blokować rozwój nauki. Ot,
choćby sprzeciw wobec technik in vitro w Polsce, żeby daleko
nie szukać. Zakaz sekcji zwłok w różnych krajach i okresach w
Europie. Postrzeganie modyfikacji genetycznej organizmów... Tu
chciałabym zauważyć, że zawsze z największym oporem spotykają
się te dziedziny naukowo-technicznej innowacji, które wiążą się
bezpośrednio z ludzkim zdrowiem – wrócę do tego przy medycynie.
Oczywiście są też takie, które mają złą prasę z innych
powodów: ot, choćby energia jądrowa. Tak czy inaczej, opinia
publiczna, polityka, światopogląd wpływają na to, w jakim
kierunku nauka będzie się rozwijać... oraz ile dostanie pieniędzy.
A sami naukowcy mogą prowadzić badania, co do których są pewni,
że dostaną za nie pieniądze. Laboratorium za darmo się nie
wyposaży ani książki się nie kupią.
Ale badania to jeden aspekt – innym, bardzo ważnym w każdym
społeczeństwie jest przekazywanie wiedzy i problem tego, kto wiedzę
może zdobyć. Czy edukacja jest powszechna, czy ograniczona tylko do
osób z odpowiedniej grupy społecznej, zamożnych, albo wybranych
wedle jakichś innych kryteriów? Jak jest zorganizowana? Kto za nią
odpowiada i, jeśli edukacja podporządkowana jest jakiejś
konkretnej grupie, jakie wartości przekazuje się wraz z wiedzą
(Pomyślcie o wszelkich sporach dotyczących podręczników
szkolnych...). Niewiele społeczeństw, jeśli jakiekolwiek, posiada
zasób wiedzy na tyle niewielki, by każdy mógł dysponować
wszystkimi dostępnymi wiadomościami: jakiegoś rodzaju
specjalizacja, podział na lepiej i gorzej wykształconych jest
powszechny i całkiem logiczny. Chyba, że stworzycie system naukowy
lub magiczny, pozwalający na „download” wszelkich informacji
bezpośrednio do mózgu i synchronizację ich na bieżąco, albo
wasza rasa/kultura posiada połączenia mentalne albo jakąś inną
umysłową specyfikę, która pozwala rzeczywiście funkcjonować
społeczeństwu, w którym wszyscy wiedzą wszystko i uczą się
wszystkiego: bo prawda jest taka, że informacja i wiedza mają
tendencję do kumulacji i człowiek fizycznie nie może zajmować się
wszystkim, a nawet w obrębie własnej dziedziny naukowej nie da się
przeczytać wszystkiego. Ale jeśli stworzycie coś, co pozwala
każdemu być ekspertem od wszystkiego... cóż, też można się
zastanowić, jak to wpłynie na wasze fikcyjne społeczeństwo.
A co z magią? Magię potraktuję tu jak pewną formę nauki, bo po
prawdzie w światach, w których magia istnieje podlega ona zazwyczaj
pewnym prawom, jest wyuczalna, choć często tylko dla osób
posiadających wrodzoną moc i często posługują się nią
eksperci, choć w wielu fikcyjnych światach z jej dobrodziejstw może
korzystać każdy. To trochę tak, jak z technologią: mamy komórkę,
lodówkę i komputer, umiemy się nimi w mniej lub bardziej
zaawansowany sposób posłużyć, możemy w jakimś stopniu nawet
rozumieć ich działanie, ale przeciętny człowiek nie zbuduje
komputera ani nie udoskonali lodówki, żeby żarła mniej prądu. W
świecie, w którym funkcjonuje magia może być podobnie: pewne
zaklęcia użytkowe dostępne dla większości i bardziej
skomplikowane, które stosują specjaliści. U Rowling każdy
skończył Hogwart czy inną szkołę magii i umie zaklęciem
zagotować wodę, ale możemy przypuszczać, że Aurorzy będą lepsi
w zaklęciach bojowych, a u Świętego Munga pracują specjaliści od
magicznej medycyny. No i nie każdy umie dobrze opracować nowe
zaklęcia...
Jasne, niby w fantasy wystarczy stwierdzić, że istnieje magia, a
potem zrobić listę czarów dla każdego poziomu klasy czarującej...
Tylko, przynajmniej dla mnie, to nieco nudne i chyba nawet twórcy
systemów RPG z gatunku „generic fantasy” (a przynajmniej
Dungeons&Dragons oraz jego mutacji, czyli Pathfindera, bo te
systemy ogarniam) w którymś momencie to zrozumieli, skoro w
podręcznikach pojawiają się nowe „egzotyczne” klasy czarujące
i zaklęcia. Co oznacza, że nawet jednoznacznie istniejąca magia
może być na różne sposoby postrzegana i różnie używana. Trochę
jak w naszym świecie, gdzie magia nie działa (a przynajmniej takie
założenie przyjmuję :P) ale sporo społeczności a nawet ludzi z
naszej racjonalnej kultury w jakiś sposób w nią wierzy (odsyłam
do podpunktu o wierzeniach). Banał: w jednym miejscu żeby rzucić
klątwę na wroga użyje się stereotypowej laleczki i szpilek, w
innym zakopie się pod jego progiem odpowiednie przedmioty. Ten sam
efekt można osiągać różnymi sposobami i różne grupy mogą, z
tego czy innego powodu, preferować jeden sposób nad inne. Pomyślmy,
dlaczego: dokładnie tak samo, jak będziemy się zastanawiać, czemu
w tym społeczeństwie nauka rozwija się bardziej w kierunku x a
mniej w kierunku y.
16. Czas i historia
Czas jest liniowy? W naszym postrzeganiu tak, ale w kulturach
niepiśmiennych jest tendencja do postrzegania go jako cyklicznego.
Nie jest to takie dziwne, gdy pamięć żyjących sięga jakichś
osiemdziesięciu lat, a to, co działo się wcześniej, przechodzi do
legendy i mitu. Żyje się wtedy rytmem przyrody i rytmem rytuału,
które wydają się niezmienne.
Mircea Eliade oczywiście strasznie mityzował ten czas cykliczny
gdzie żyje się od święta do święta w niezmiennej rzeczywistości
społeczności archaicznej. Podobnie mitologizowali niezmienność
antropolodzy jeszcze w XX wieku: plemiona prowadzące „prymitywny”
tryb życia uważano też za najniżej rozwinięte pod kątem kultury
duchowej. Tyle, że te plemiona mają często za sobą stulecia
historii i zmian, których może nie pamiętały, ale które
ukształtowały ich sposób myślenia. Australijscy Aborygeni,
uważani za najbliższych duchowo „pierwotnym wspólnotom ludzkim”
posiadają bardzo rozwinięte, abstrakcyjne kosmologie. Mieli na to
setki lat. Nie zapisali i nie pamiętają swojej bogatej historii,
ale ją mają. Ciekawa jestem, swoją drogą, jak wyglądała kultura
Aborygenów, zanim w Australii zostało wytępionych wiele dużych
zwierząt (A podejrzewa się, że fakt, że w Australii pozostało
niewiele megafauny to właśnie sprawka między innymi ludzi, ale,
jak właśnie wyczytałam na Wikipedii i będę musiała to
sprawdzić, część stworzeń z aborygeńskiej mitologii przypomina
ponoć niektóre wymarłe zwierzęta).
Wśród ludów afrykańskich uważa się, że czas nie płynie, gdy
nic się nie robi. Stąd wziął się kolonizatorski mit o leniwych
Afrykanach. Dla Europejczyka, który uważa, że czas to pieniądz,
siedzący sobie w wiosce mieszkaniec Czarnego Lądu czas marnuje. A
nasz Afrykanin nie marnuje nic, bo z jego punktu widzenia nie ma
czego marnować. Nic się w tej chwili nie dzieje, to znaczy, że
czas nie płynie. Och, ten sam Afrykanin ma kilka miar czasu: rytm
dobowy, rytm targowisk odbywających się w sąsiednich wioskach,
rytm pór roku, proces warzenia piwa, ostatnią wielką wojnę, która
zdarzyła się w jego młodości, czas życia kolejnych pokoleń. Z
jego punktu widzenia to o wiele lepszy sposób liczenia czasu, niż
to urządzenie zwisającego z łańcuszka przypiętego do kamizelki
Europejczyka.
Nasz system podziału doby na godziny, minuty i sekundy jest
arbitralny. Nasza rachuba lat jest arbitralna. Podzieliliśmy
historię na „naszą erę” i „przed naszą erą” a punkt zero
ma korzenie religijne (i został źle obliczony). Można liczyć lata
od jakiegoś wielkiego wydarzenia, można liczyć lata na podstawie
panowania aktualnego władcy (wtedy, gdy nowy władca wstępuje na
tron znów mamy rok pierwszy).
17. Stosunek do środowiska i przyrody
Ekologia znaczy się. Ekologia to nie, jak sądzą niektórzy,
przykuwanie się do drzewa, a właśnie nauka zajmująca się
wzajemnymi zależnościami w przyrodzie. Rozumna istota, taka jak
człowiek czy wymyślona przez nas rasa nie będzie z tych zależności
wyłączona. Będzie aktywnie wpływać na swoje środowisko,
dostosowując je do własnych potrzeb, niezależnie od tego, czy
będzie prowadzić wyniszczającą gospodarkę rabunkową, czy starać
się zachować jak największą równowagę.
W fantastyce wątki ekologiczne pojawiają się nader często.
Tolkien był nastawiony negatywnie do rozwoju technicznego i
związanych z nim zniszczeń przyrody i krajobrazu: stąd Angbard,
Żelazne Piekło, siedziba Morgotha, stąd Saruman rozwijający nowe
technologie i wątek zanieczyszczającego okolicę nowego młynu w
Shire. Science-fiction jest do rozwoju technologicznego nastawiona o
wiele pozytywniej, ale i w niej pojawiają się ostrzeżenia przed
dewastacją środowiska. W „Słowo 'las' znaczy 'świat'” Ursuli
K. LeGuin agresywni Ziemianie niszczą środowisko naturalne
kolonizowanej planety. Przeciwstawieni są im rdzenni mieszkańcy,
żyjący w symbiozie z lasem. Powieść bardzo jaskrawo pokazuje
ludzką agresję i mentalność kolonizatorów, którzy miejscowych
uważają za niższych umysłowo. W cyklu Franka Herberta o Diunie
Feremeni są zżyci z Arrakis, ale nie znają w pełni jej ekologii i
stopniowo wprowadzają w życie plan uczynienia planety bardziej
przyjazną ludzkiemu życiu. To oczywiście niszczy lokalny
ekosystem, ale zmiany są stopniowe i łączą się też ze zmianami
politycznymi na skalę całej międzyplanetarnej cywilizacji.
Możemy mieć kulturę bezmyślnie robiącą ze swoich terenów
dymiące pustkowie albo taką, która żyje z naturą w uduchowionej
harmonii w stylu New Age. Możemy mieć wszystkie stadia pośrednie.
Ale pamiętajmy, że także środowisko wpływa na losy grup ludzi (i
innych rozumnych istot). Migracje ludów ze stepów euroazjatyckich
wiązały się najpewniej z okresami większej suszy i koniecznością
poszukiwania nowych terenów do wypasu bydła. Cóż, efektem często
okazywał się najazd na Europę. Nie muszę chyba też wspominać o
tym, jak uzależniona od wylewów Nilu była cywilizacja Egipska?
18. Zdrowie i choroba
A tak, podejście do zdrowia i choroby to sprawa kulturowa. Nawet
bardzo. Nie, to nie jest tak, że o tym, w jaki sposób się kogoś
leczymy zależy tylko od technologii. Także od wiary w to, czym jest
choroba, co ją wywołuje i co może ją leczyć. I choć nowoczesna
medycyna jest zdecydowanie bardziej skuteczna, niż medycyna
stosowana w historycznej Europie czy medycyna tradycyjna, nie oznacza
to, że tamte nie mają żadnej skuteczności. Operacje
przeprowadzano już w paleolicie: ba, w paleolicie przeprowadzano
trepanacje czaszek i pacjenci przeżywali! Nie wiemy, w jakim stanie
(ani na co ich tak leczono), ale częściowo zarośnięte otwory po
trepanacji sporo nam mówią.
Jedną z ciekawszych postaci w historii europejskiej medycyny, którą
mogę podać za przykład, jak to, co z punktu widzenia dzisiejszej
nauki jest wielkim postępem może mieszać się z tym, co dziś
uważamy za należące do strefy wierzeń, jest Paracelsus (Naprawdę
zwał się Philippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim.
To nie ma znaczenia dla mojego wywodu, ale uważam, że tak piękne
nazwisko powinien poznać każdy). Był lekarzem odpowiedzialnym
między innymi za pierwsze w historii użycie laudanum do uśmierzania
bólu, zastosowanie rtęci do leczenia syfilisu, zaobserwowanie, że
infekcja rany nie jest, jak sądzili ówcześni lekarze, częścią
procesu leczenia, a czymś, czego powinno się unikać, sprzeciwiał
się stosowaniu upuszczania krwi jako skutecznej terapii na
wszystko... Był też alchemikiem i uznawał sporą część
alchemicznego mistycyzmu.
Nie, to nie jest tak, że możemy powiedzieć „w moim świecie jest
magia lecząca, nie ma chorób”. Bo nawet, jeśli ta magia lecząca
dotrze do każdego, to i tak nie każdy może ją akceptować,
prawda? I, wracając do Paracelsusa, nic nie stoi na przeszkodzie,
żeby funkcjonująca magia szła w parze z rzeczywistą medycyną.
Od poziomu medycyny zależy oczekiwana długość życia oraz
śmiertelność niemowląt. A mniejsza śmiertelność niemowląt w
połączeniu z dostępną antykoncepcją oznacza, że niewiele trzeba
rodzić dzieci, by utrzymać populację. Co oznacza, że kobiety
stają się mniej obciążone biologicznie. Oczywiście, ideologiczne
problemy związane ze zdrowiem reprodukcyjnym nadal pozostają, ale
tu nie muszę podawać przykładów?
Swoją drogą, jeśli mamy rozwiniętą medycynę, środku
przeciwbólowe etc to kobieta nie może ot tak umrzeć sobie
znienacka po ciężkim porodzie. Wszystkie ciężkie, bolesne porody
w światach science fiction (nowy „Star Trek”, taaaak) to
straszna bzdura.
Zaufanie do medycyny? Ono też może być problematyczne. Na zaufanie
do medycyny wpłynie jej dostępność, jej poziom, zachowania
lekarzy, skuteczność, ale i inne czynniki. Ot, przykład
antyszczepionkowców. W naszym kręgu cywilizacyjnym, w którym
dzięki szczepieniom wyeliminowano ospę, niemal wytępiono polio i
ocalono wiele osób od powikłań po na przykład różyczce, pojawia
się silny ruch ludzi uważających, że szczepionki są groźne. Nie
będę wdawała się w tę problematykę, ale podaję ją jako
przykład tego, jak irracjonalny można mieć stosunek do racjonalnej
medycyny. W tak zwanej cywilizacji zachodu. Wśród ludzi z wyższym
wykształceniem. Podobnie powszechna jest wiara w cudowną moc
właściwego odżywiania się. Nie, żeby to, co się je nie miało
wpływu na nasze zdrowie, bo ma. Odpowiednia dieta może złagodzić
przebieg przewlekłej choroby, złe odżywianie się też prowadzi do
chorób... Ale wiara w to, że wszystkie choroby (z rakiem i
chorobami autoimmunologicznymi włącznie) to skutek jedynie
niewłaściwego pożywienia jest jednym ze współczesnych mitów
medycznych.
Leczenie za pomocą odpowiedniej diety ma jednak długą tradycję, w
pismach chińskich i indyjskich można znaleźć zasady dopasowane do
budowy ciała czy (domniemanego) temperamentu.
Inną kwestią są choroby psychiczne. W powszechnym mniemaniu kiedyś
było tak, że chorego psychicznie uważano za opętania i chorego w
najlepszym przypadku czekały egzorcyzmy a w najgorszym – stos.
Potem było ciut lepiej, bo można było chorego ubezwłasnowolnić i
zamknąć w upiornym szpitalu psychiatrycznym (czasem traktowano też
tak niewygodnych zdrowych), a teraz mamy czasy oświecone i leki na
depresję... Tylko, że niestety choroby psychiczne są społecznie
stygmatyzowane (w Polsce przynajmniej, na zachodzie Europy jest
lepiej), za najlepszą radę uważa się „weź się w garść”, a
strach przed psychiatrą i szpitalem też jest całkiem silny. Ot, w
powieści Katarzyny Michalak mamy przecież szpital psychiatryczny
opisany jak dziewiętnastowieczny... Niewątpliwie fanki tej pani
mają spore szansę wpaść w panikę, jeśli zdarzy im się
wymagająca pobytu w szpitalu choroba... Oczywiście, są szpitale
(nie tylko psychiatryczne), w których źle się dzieje, ale to nie
tak, że zaaplikują wam tam na dzień dobry elektrowstrząsy i
przypną pasami. Swoją drogą, elektrowstrząsy stosuje się, i
owszem, ale po uprzednim sprawdzeniu, czy nie ma przeciwwskazań
medycznych. Przy ciężkiej depresji, ostrej śmiertelnej katatonii,
schizofrenii odpornej na leki. Elektrowstrząsy nie robią z pacjenta
roślinki, największe ryzyko łączy się z powikłaniami związanymi
z sercem. Inna rzecz, że pacjent poddany takiej terapii może ją
postrzegać jako upokarzającą. Hipnoza też jest stosowana, choć
wiele jej efektów postulowanych choćby w XIX wieku zostało
zanegowanych. Jest jednak skuteczna na przykład w leczeniu bólu.
Leczenie zaburzeń psychicznych to zresztą chyba najbardziej
uwarunkowany kulturowo problem medyczny. Wspomniane wcześniej
egzorcyzmy mogą naprawdę okazać się skuteczną terapią, jeśli
wierzy w nie też osoba im poddana. Ot, niegdyś szło się do
szamana, który mówił „duch cię opętał” i wyganiał ducha...
dziś idzie się do terapeuty, który mówi „ma pan kompleks Edypa”
i pracuje nad rozwiązaniem problemu. W przypadku psychoterapii
kluczowa jest dla powodzenia motywacja pacjenta i jego wiara w
skuteczność leczenia. W krajach nie należących do europejskiego
kręgu kulturowego rozwijają się psychoterapie mające brać w
leczeniu pod uwagę lokalne uwarunkowania i światopoglądy. Ale i
zakorzenione w kulturze schorzenia, takie jak koro, polegające na
przekonaniu o kurczeniu się genitaliów i ich zanikaniu we wnętrzu
ciała. A pewnie nawet i choroby psychiczne mające podstawy
biologiczne mogą przebiegać różnie w zależności od kultury
chorego.
Dużo tego? Bardzo. Nie przejmujcie się zanadto. Nie ma szans, żeby
udało wam się uwzględnić wszystko, o czym napisałam. Możecie
siąść i rozpisać każdy detal, a i tak nie umieścicie potem
wszystkiego w powieści, bo przecież powieść piszecie, a nie
raport z badań terenowych nad fikcyjną kulturą, prawda? Owszem,
Ursula K. LeGuin napisała „Wracać wciąż do domu” które ma
formę właśnie takiego etnograficzno-antropologicznego opisu
fikcyjnej kultury, ale tego typu książek jest niewiele.
Najważniejsze, co trzeba zrobić, to umieścić kilka odpowiednich
wzmianek w odpowiednich miejscach fabuły. Najlepiej nie w formie
wykładu: Jedną z najlepszych moim zdaniem rad dla każdego pisarza
jest „pokazać, a nie opowiadać”. Z wykładu czytelnik nie
zapamięta wiele, przykro mi. Większe wrażenie zrobi na nim
wpleciony gdzieś opis ornamentu, przytoczona gdzieś treść mitu,
nietypowy gest towarzyszący powitaniu. Nie za wiele, ale na tyle
dużo, żeby pokazać, że te wszystkie drobiazgi są częścią
większego systemu.
Radziłabym też powstrzymać się od oceniania. W każdej kulturze
istnieją zarówno mechanizmy, które szkodzą jej przedstawicielom,
jak i takie, które są dla nich korzystne. Każda kultura jest
filtrem, przez który jej przedstawiciele postrzegają otaczającą
ich rzeczywistość: prawa natury, samych siebie, relacje
międzyludzkie, inne kultury.
Pamiętajcie, miejscem dla wymienienia siedmiuset ras jest
bestiariusz do RPG. W powieści może być tych ras kilka, może być
tylko jedna: ale ma dobrze funkcjonować.
Podczas publikacji poprzednich części pojawiło się parę uwag od
czytelników, więc chciałabym się teraz do nich odnieść :)
Fryzury staropolskiej szlachty nie przypominały irokeza. Coś
irokezopodobnego zdarzało się częściej u Kozaków.
Oczywiście, hinduskie kobiety wybielające sobie skórę nie chcą
upodobnić się do Europejek. Po prostu także w kulturze Indii
funkcjonuje ideał jasnej skóry jako piękniejszej. Wiąże się to
prawdopodobnie z tym, że ciemną skórę miała ludność rdzenna,
przez Ariów zepchnięta do najniższej warny. A więc gdzieś w
kulturze Indii tkwi powiązanie jaśniejszej skóry z lepszym
statusem. Niestety.
Podobnie do Europejek nie chcą się upodabniać Azjatki
powiększające sobie piersi albo robiące operacje plastyczne. A
taki mit jest u nas całkiem powszechny.
Tak, powieści Nory Jemisin bardzo ładnie spełniają postulaty, o
których piszę. Dlatego tak bardzo je lubię. Bardzo polecam.
Ten poradnik siłą rzeczy jest bardzo antropocentryczny i raczej
daje wskazówki do tworzenia rasy bliższej ludziom, niż dalszej i
posiadającej społeczeństwo i kulturę. Trudno byłoby mi napisać
poradnik tworzenia jak najbardziej obcych obcych. Owszem, są autorzy
fantastyki, którzy sobie z tym radzą, ja jednak nie czują się
dość kompetentna, żeby dawać rady. Boję się nawet, że nie ma
tu żadnych reguł. Prawda jest taka, prawdziwa obcość jest poza
naszym zasięgiem i kiedy ją poznamy, rozgryziemy, zrozumiemy i
nauczymy symulować: obca być przestanie. Pisanie rady do czegoś
takiego to ignotum per ignotum. Nawet najlepiej pokazana
literacka obcość bazuje na czymś co znamy: choćby na morskich
organizmach jak w „Ślepowidzeniu” Petera Wattsa. Watts sam
pisze, że starał się stworzyć coś naprawdę obcego, ale bazował
na tym, co jest mu znane (Watts jest biologiem morskim). Prawda jest
jednak taka, że pokazywanie czegoś naprawdę obcego najlepiej
wychodzi, jeśli pokazujemy niewiele. Wejście w umysł totalnie
obcej istoty mogłoby być niemożliwe.
Ponadto na inteligentny, ale naprawdę obcy gatunek nie miałabym
raczej przykładów naukowych. Ze względów oczywistych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz