Czyli tajnych
agentach, łowcach baśniowych potworów i żywych statkach kosmicznych.
A także o tym, że to
nie Joss Whedon złamał mi serce.
Podobno Agents of S.H.I.E.L.D. ogląda się z
zaufania do Jossa Whedona. Oznajmiam w takim razie, że zaczęłam Defience z zaufania dla Rockne S.
O’Bannona. Ponieważ nie widziałam całej Buffy
i ani odcinka Firefly, natomiast
widziałam cały Farscape i
zdecydowanie do dziś uważam go za jeden z moich ulubionych seriali. Gdyby J.
Michael Straczynski wypuścił jakiś serial, oglądałabym w ciemno, choć po
prawdzie Straczynski spektakularnych sukcesów na koncie nie ma. Jednak
wrażenia, które zrobił na mnie Babylon 5
niczemu dotąd nie udało się zatrzeć. Jak widać, mam swoich własnych
twórców-fenomeny, podczas gdy fenomen Whedona jest czymś, czego nie udało mi
się pojąć i właściwie tylko na słowo honoru – i jeden dobry film kinowy –
przyjmuję, że powinnam facetowi zaufać. Zresztą już poza „mam zaufanie”
słyszałam o Whedonie różne rzeczy – także „on tworzy świetne postaci, ale ma
problemy z budową fabuły” jak i „może
się nie rozkręcić, bo jest nieprzewidywalny”.
To drugie
przeraża, to pierwsze każe mi się zastanawiać, gdzie niby te świetne postaci w Agentach, bo jak na razie jest tak
trochę słabiutko pod tym kątem: i o ile Coulsona twardo lubię, o tyle reszta
jak na razie mocno mnie zniechęca. Broni się jeszcze jako tako Melinda May, bo
to dojrzała kobieta z doświadczeniem bojowym, ale agent Ward i Skye, którzy na
początku po prostu mi zwisali, zaczynają mnie denerwować. A nie podobało mi się
to skreślanie Skye na starcie, które w paru miejscach sieci widziałam: że taka
typowa, że główna bohaterka (dla mnie głównym bohaterem jest Coulson, może się
nie znam, ale to Clark Glegg wymieniany jest na początku), że utalentowana
ponad miarę (Poważnie? W świecie Marvela bycie genialnym hackerem to pikuś), że
Mary Sue (słowo wytrych, którego nie trawię, bo zazwyczaj robi się z niego
uzasadnienie dla „nie lubię głównej bohaterki za to, że jest główną
bohaterką”). Tymczasem Skye jest bezbarwna. Ma potencjał, wątek jej podwójnej
lojalności i rozterek moralnych dałby serialowi dużo, ale problem polega na
tym, że jak na razie jest skutecznie ucinany. Nie widzimy Rising Tide: co
gorsza, nie widzimy Rising Tide jako grupy z racjami, raczej jako bandę
gówniarzy, którym się wydaje, że mają rację, podczas, gdy S.H.I.E.L.D. ją ma. W
komiksach S.H.I.E.L.D. potrafił być organizacją antagonistyczną względem
bohaterów, Fury równie często, jak sojusznikiem, był wrogiem, S.H.I.E.L.D.
odpowiadał za sporo paskudnych rzeczy. W Marvel Cinematic Universe niby też
moja ulubiona (No dobrze, druga ulubiona po Unii Technokratycznej. UNIT dopiero
na trzecim miejscu.) tajna hightechowa paramilitarna organizacja ma swoje na
sumieniu, ale jakoś jest to wygładzone, stonowane. W serialu jeszcze gorzej:
tak, wiem, tytułowi agenci są protagonistami, ale czy nie mogliby być
protagonistami działającymi w strefie moralnie nieco bardziej szarej? Czy
uroczy, ciepły, rodzicielski Phil Coulson nie mógłby nieco bardziej manipulować
faktami? Czy Skye nie mogłaby mieć większej motywacji do kontaktów z Rising
Tide niż tylko „bo nie lubię tajności”? To spłyca wszystko: Skye, Rising Tide,
S.H.I.E.L.D., ideę wolności informacji. Brak konfliktu równoważnych stron, jest
tylko banda głupich dzieciaków i opiekuńczy rząd. Przepraszam, propaganda?
Więc Skye
spłycono. Ward nigdy mnie szczególnie nie obchodził. Miał być chyba
charyzmatyczny, ale ja patrząc na niego widzę... podróbkę Jacka Harknessa. Jack
ma charyzmę, łotrowski urok i solidny seksualny magnetyzm, podczas gdy Ward ma
tylko ładną buźkę. Między nim a Skye niby ma być jakieś napięcie: może
przyjaźń, może flirt. Nic a nic mnie to napięcie nie obchodzi. Chętniej
widziałabym je między duetem Fitz&Simmons, ale urocza para science-nerdów
na razie wylądowała na dalszym planie i zajmuje się tylko analizą danych. I
dobrze, niech się zajmuje, ale coś poza tym? Czy ja chcę zbyt wiele? (Dodatek: Odcinek szósty nieco przesunął środek ciężkości... Fitz i Simmons dostali więcej czasu antenowego. Proszę o jeszcze)
Jemma Simmons i Leo Fitz dostają mało czasu antenowego i trudno wygrzebać w sieci ich zdjęcia. A mają potencjał.
Prawda jest
taka, że czekałam na ten serial i nie tylko ja – i zamiast solidnej, komiksowej
rozrywki dostałam coś, co z odcinka na odcinek robi się coraz bardziej miałkie.
Pierwszy odcinek mi się podobał, był zabawny, kolejne... ja wiem, było ich
dotąd pięć raptem, wszystko przed nami. Czekam na coś, co przykuje mnie do
ekranu lub na moment, gdy stwierdzę „Meh, nie chce mi się dalej”. Czekam, z
shieldofangirlizmu i z sympatii do Coulsona. Czekam też, bo wiem, że seriale
czasem potrzebują całego sezonu na rozkręcenie się i pokazanie, o co tak
naprawdę chodzi i że w gruncie rzeczy nawet mój ulubiony serial nie był od tego
wolny. A z rzeczy, które oglądam aktualnie też mam przykład serii, która
początkowo wydawała się taka sobie, aby potem rozkręcić się całkiem nieźle.
Tą serią jest Grimm. Nie jest to, trzeba jasno
powiedzieć, wybitny serial nowej generacji jak te, którymi raczy nas HBO. Nie
ma też wygórowanych ambicji, na jakie zmarł Lost.
Żadne must see, żaden film podzielony
na odcinki, budżet przeciętny, efekty takoż. Historia zawieszona między Supernatural i Once upon a Time: paranormlany procedural z dominującą formułą
potwora tygodnia i skradającym się podstępnie metaplotem, który na szczęście w
pewnym momencie proceduralową formułę dominuje i któremu udało się mnie
wciągnąć – a to wcale nie jest takie proste, bo nie należę do osób, które
seriale wymieniają jako jedno ze swoich podstawowych zainteresowań. Wspomniany
wyżej Supernatural zarzuciłam, mimo
całej sympatii do braci-łowców koło trzeciego sezonu. Nie wiem, co nie zagrało:
może właśnie to, że metaplot skradał się i nie nadszedł odpowiednio wcześnie,
że twórcy serialu jednak starali się utrzymać pewne status quo? Że odstraszyła ilość sezonów? Pojawił się efekt „Meh,
nie chce mi się dalej”. W wypadku Grimma
na razie tego efektu nie ma, choć zdaję sobie sprawę, że może się pojawić.
Jednak póki co scenarzyści skutecznie prowadzą serial tak, że jestem
zainteresowana.
Zobaczyłam na
początku narzeczoną bohatera? Przeraziłam się, że zaraz włożą ją do lodówki.
Włożyli, owszem, pod koniec sezonu pierwszego, ale prędko ją stamtąd wydobyli i
zagrali umiejętnie na oklepanym wątku „ona go nie pamięta, więc się rozstają” –
Juliet zaczęła aktywnie dążyć do tego, żeby pamięć odzyskać, przy okazji
dowiedziała się, że żyje w nadnaturalnym świecie, że jej ukochany nie jest
zwykłym człowiekiem. Przyjęła ten świat z rozsądkiem i pomału rokuje nadzieję
na aktywnego gracza (w pierwszym odcinku trzeciego sezonu udowadnia, że jej
biologiczne wykształcenie nie figuruje li i jedynie w statystykach). Potwór
tygodnia zawsze zły? Czasem nie zły, a skrzywdzony: przez własną naturę, innego
potwora albo ludzi. Wesen mają
skomplikowane społeczeństwo, układy hierarchiczne, umieją się organizować,
walczyć z uprzedzeniami, mają swoje lęki i aspiracje. To mnie przyciągnęło jako
pierwsze: relacja na linii Wesen-rody
królewskie-Grimmowie. Nadnaturlana społeczność, rozdarta politycznymi i
rasowymi rozgrywkami, w której Nick musi się odnaleźć i nie dać sprowadzić do
roli pionka, a przecież w takiej początkowo chce widzieć go szef, ukrywający
swoje królewskie (z nieprawego łoża), do takiej próbuje sprowadzić go następca
tronu. A jest jeszcze tajemnica klucza i pytanie, czy Grimmowie są ludźmi, czy
może nie do końca... Jest jeszcze wiedźma Adalind, najpierw postać
trzecioplanowa, dość schematyczna, stopniowo nabierająca charakteru. Jest
uroczy wilkołak Monroe, jedna z moich ulubionych postaci (obok wspomnianego
szefa) i postaci, które nie są statyczne, zmieniają strony, relacje, uczą się
nowych umiejętności, myślą, nawet, jeśli czasem coś je zaślepi. Robi się coraz
ciekawiej i nie trzeba było pięciu sezonów (po tylu ponoć rozkręca się Buffy) żeby seria wciągnęła.
Lodówka z Juliete. Tyleż dosłowna, co myląca.
Oczywiście
liczę się z tym, że w którymś momencie efekt „Meh, nie chce mi się dalej” może
zadziałać w wypadku Grimma. Z
serialami jest wielki problem: mało który ma plan wydarzeń, którego trzyma się
konsekwentnie (z ewentualnymi poprawkami na wydarzenia losowe) od początku do
końca, a im więcej sezonów, tym większa obawa, że zaczną się niekonsekwencje,
przegięcia, przeciąganie na siłę – ot, skakanie przez rekina. Rzadko kiedy
producent daje scenarzyście budżet na, powiedzmy, trzy do pięciu sezonów, w
ramach których scenarzysta może sobie spokojnie zbudować poskładaną historię.
Częściej zaplanowaną historię trzeba nagle uciąć, bo oglądalność słaba, albo
producent chciałby coś innego. Albo przeciwnie: oglądalność wymaga, by ciągnąć
w nieskończoność historię, która powinna zostać zamknięta już dawno, bo ileż
może być potworów tygodnia i jak długo można ciągnąć nierozwiązane napięcie
seksualne między protagonistami? Czasem czemuś, co sprawdzało się w formie
pojedynczych odcinków próbuje się dorabiać fabułę. Czasem status quo zżera
rozwój psychiczny postaci i dostajemy serię kuriozalnych amnezji. Czasem coś,
co wydawało się mieć zaplanowaną intrygę, okazuje się pustą wydmuszką.
Na wszystkie
przypadki mam przykłady, nie wszystkie sama oglądałam, na całe szczęście.
Absurdalne amnezje i utrzymywane na siłę to grzech główny Smallville, brak rozwoju postaci poraził mnie w Stargate SG1. Przykładem przeciągania na
siłę są, z tego, co się orientuję House
i Dexter, a mam niejasne wrażenie, że
przydałoby się doliczyć tu też Supernatural
oraz Castle. Wydmuszka to oczywiście Lost, serial-fenomen, który z sezonu na
sezon stał się coraz zagmatwany, bo scenarzyści nie wiedzieli sami, o co im
chodziło. Jedna osoba twierdzi też, że podobnie było z nową Galacticą, choć ja się z tym nie
zgadzam, bo mimo paru niekonsekwencji i wątków wyjaśnionych „na gorąco” serial
nie pozostawił poczucia zniesmaczenia.
Co do fabuł
urwanych, pociętych, zakończonych przedwcześnie, zamykanych i otwieranych,
przerabianych z przymusu, zabitych przez producentów... Legenda Firefly opiera się między innymi na tym
(podobnie jak klątwa kasowanej kilka razy Futuramy,
ale to inna bajka), ale mam przypadki bliższe sobie, których nie umiem
odżałować. Na czele będzie tu Caprica,
spinoff/prequel do Battlestar Galactiki,
serial, który mógł przedefiniować to, czym jest serial sf, łącząc zgrabnie
fantastyczne, posthumanistyczne wątki z dramatem rodzinnym, polityką,
problemami religijnymi. Możliwe, że Caprica
okazała się za trudna, za nietypowa, że jeszcze nie pora na takie seriale.
Oglądalność była za mała, skończyło się na jednym sezonie, zamkniętym na tyle
zgrabnie, na ile się dało... przy pozostawieniu tak wielu otwartych wątków.
Podobnie umarł drugi spinnoff, czyli Blood
and Chrome: skończyło się na słabym filmie telewizyjnym. Zmarł też,
nieoczekiwanie, serial, który, zdawałoby się, miał zielone światło, czyli Rodzina Borgiów. Trzeci sezon to
pośpieszne zamykanie wątków, ale najboleśniejszy jest fakt, że scenarzysta
chciał jeszcze domknąć historię filmem... nie dostał pieniędzy i zdecydował, że
ze scenariusza zrobi e-booka. Tragiczny upadek serialu, który przecież miał i
znakomity budżet (kostiumologia!) i aktorstwo (Jeremy Irons!) i wpisywał się w
bardzo popularny ostatnio nurt dramatów władzy osadzonych w realiach
historycznych lub fantastycznych. To jednak go nie uchroniło. Może gdyby to HBO
produkowało Borgiów, a nie
Showtime... HBO dba o swoje seriale. O Grę
o tron nie mamy się co martwić.
W sumie jak
tak patrzę, to widzę, że Farscape
dobrnął do końca cudem, choć z tego, co pamiętam finału, dwuczęściowego Pecekeeper Wars mogło nie być. Jednak
scenarzyści wywalczyli budżet i serial domknęli.
Chiana z Farscape...
...i Irisa z Defiance. Jak dla mnie jest pewne podobieństwo...
Farscape jest w ogóle serią dziwaczną i
to chyba na wszystkich frontach, przede wszystkim z uwagi na estetykę (cień tej
estetyki widać w Defiance). Jej
główna fabuła nie jest szczególnie mocno zarysowana, więcej jest luźnych
odcinków, które jednak działają na mnie niesamowitym klimatem szaleństwa i
dziwacznej estetyki. Wydaje mi się, że to druga kategoria seriali, które mnie
przyciągają (obok seriali z wciągającą fabułą) – te szalone, dziwaczne, czasem
nielogiczne i anachroniczne, te, które wciągają w wir. Taki jest Farscape i taki jest Doctor Who. Taki jest Lexx, ale przyznam, że jego chora,
często zbyt niesmaczna atmosfera nie utrzymała mnie do końca. W jakimś stopniu
takim serialem mogą być, z mojej perspektywy, Demony DaVinci, coś, co z uwagi na natłok anachronizmów powinno
mnie teoretycznie odrzucać, ale działa w zupełnie drugą stronę.
Z drugiej
strony na pewno zagrała inna rzecz, która mnie w serialach pociąga: konflikt
między postaciami, zarysowany jasno od samego początku. Bohaterowie, z których
każdy ma własne interesy, tajemnice i motywacje i dąży do ich zrealizowania
niekoniecznie we współpracy z innymi. Sama grupka postaci zmagająca się z
kolejnymi przygodami nie wystarcza: musi być jeszcze napięcie w obrębie tej
grupki, konflikty, dynamika, zmiana. Nie tylko przyjaźnie i romanse, ale i
wrogość. To zobaczyłam w pilocie Defiance
i dlatego chcę serial oglądać dalej. Ale wiem, skąd wzięło się u mnie
upodobanie do takiej konstrukcji serialu. Z Babylonu
5.
Niektórym
serce złamał Joss Whedon, mnie złamał je dawno temu J. Michael Straczynski.
Stworzył serial oparty z jednej strony na ciągłej, konsekwentnie rozwijanej
fabule (Choć niewiele musiał walczyć o doprowadzenie jej do końca. Widać to po
tym, jak kończy się czwarty sezon i że piąty generalnie dorobiony jest z
wątków, które Straczynski musiał w czwartym wyciąć... Los Crusade uczcijmy minutą ciszy.), na dopracowanej mitologii świata,
ale z drugiej: na konsekwentnie, od początku do końca rozpisanych postaci.
Wyjąwszy Warrena Keefera, który zjawia się nie wiadomo skąd, siada nagle do
stolika z dowództwem stacji, a potem, na złość producentom, którzy kazali go
dopisać, ginie w sposób pięknie fabularny. Tak. Keefera pomińmy milczeniem*.
Reszta prowadzona jest konsekwentnie i nawet wymuszona zmiana aktora – a w
związku z tym i postaci dowódcy/”głównego” bohatera dostaje uzasadnienie i
fabularne rozwiązanie. Wątek Sinclaira zostaje zamknięty z wdziękiem trudno się
domyśleć, że najpewniej początkowo miało być inaczej. Straczynski umie pisać
postaci.
Aktorzy nie
zawsze umieli je zagrać, przyznaję. W pierwszym sezonie po podstawowa bolączka
(Obok boleśnie statycznych ujęć i słabych efektów specjalnych. To się na
szczęście poprawia). Na początku właściwie naprawdę dobrze grają tylko Peter
Jurasik (Londo Molari) i Andreas Katsulas (G’Kar), może to dlatego, że dostali
najlepsze, najbarwniejsze postaci? Ja bardzo chciałabym tu doliczyć jeszcze
Mirę Furlan, ale obawiam się, że jestem solidnie zaślepiona postacią Delenn i
raczej nie jestem co do aktorki obiektywna, co zresztą odczułam oglądając Lost (Przyznaję: przestałam oglądać w
momencie, gdy odstrzelili Russoau, bo uznałam, że jeśli nie mogę patrzeć na
Mirę Furlan, to nic mnie już przy tym serialu nie trzyma. I to nie jest miłość
do aktorki nawet. To miłość do jednej postaci, którą zagrała. Jeden z
nielicznych przypadków ostrego fangirlizmu, na jaki cierpię nieprzerwanie i
bezwarunkowo).
Nawiedzona, niebezpieczna fanatyczka religijna. Postać ze wszech miar pozytywna.
Generalnie,
aktorzy się wyrobili. Poza Patricią Talman grającą Lytę Alexander. Lyta jest
świetnie napisana i scharakteryzowana, ale jej kolejne przemiany Talman gra jak
kłoda drewna. Telepatka, zabrana przez potężnych obcych, przemieniona przez
nich w broń, wykorzystywana jako... hmmm, środek transportu. Niszczycielka
całych planet. Zmuszona do dołączenia do organizacji, której nienawidzi.
Odnajdująca resztkę człowieczeństwa w miłości i odrzucająca to człowieczeństwo,
gdy jej ukochany ginie. Aktorka wszystkie te rzeczy przechodzi z jedną
właściwie miną. A szkoda.
Ale Lyta to
tylko taka niewielka skaza. Reszta daje radę, mniej lub bardziej, ale nie
irytuje. Oglądając serial po raz kolejny w zeszłym roku przyłapałam się na tym,
że choć znam fabułę właściwie na pamięć, daję się wciągnąć znowu i znowu
przeżywam te same sceny. Straczyńskiemu naprawdę udało się to, co chciał
zrobić: serialowy, fantastycznonaukowy odpowiednik Władcy Pierścieni. Stworzył mit, a mit oddziałuje na emocje. Na
moje na pewno. I kiedy najdzie mnie ochota na obejrzenie serii po raz kolejny,
a najdzie, w to nie wątpię (mimo, że pięć sezonów to dużo), znów będę przeżywać
tak samo. Jeden z moich ukochanych mitów.
Zobaczyłabym
chętnie Babylon 5 po odświeżeniu,
nakręcony na nowo. Z porządnym budżetem, efektami, może lepszym aktorstwem...
ale wiem, że to nie możliwe. Bo w przeciwieństwie do Battlestar Galactica niewiele by tu można zrobić ze scenariuszem.
To raz. A dwa, to lepsze aktorstwo... Czy naprawdę byłoby lepsze? Przywiązałam
się do tamtych twarzy. Do nawiedzonych oczu i bałkańskiego akcentu Miry Furlan
(Choć Delenn napisana i zagrana na nowo, z wykorzystanym wątkiem
hermafrodytyzmu, który Straczynski wykasował na starcie... Można by też
pogłębić jej fanatyzm i zrobić ją bardziej niejednoznaczną... To mogłoby być
dobre). I przecież kontynuacja w postaci filmów na video została zarzucona z
powodu śmierci Katsulasa. To o czymś świadczy... ale może kiedyś jakiś
nawiedzony fan z dość dużymi pieniędzmi będzie miał wielką wizję. Może się
doczekam. Kiedyś.
Na razie wiem,
że szansa na znalezienie drugiego serialu, który tak na mnie zadziała jest
mizerna. Oczywiście, jest nowa Galactica,
którą też mam ochotę sobie powtórzyć. Bo i klimat mitu jest tu podobny, i
postaci świetnie rozpisane. Nie kopnęło aż tak bardzo, jak kiedyś Babylon 5, ale obiektywnie jest po
prostu lepsze. Caprica mogła to
jeszcze przebić, ale nie dostała szansy. Ale dostałam do głowy pewien wzór, do
którego przykładam resztę.
Ponoć gdybym
zaczęła porządnie oglądać Buffy,
miałabym złamane serce około szóstego sezonu. Może. Nie wiem. Wątpię. Moje
serialowe serce zostało na stacji kosmicznej w okolicy Epsilona III i nawet
cylońska flota go stamtąd nie zabierze. TARDIS mogłabym co najwyżej używać żeby
wracać wciąż w te same momenty...**
Co oczywiście
nie przeszkadza mi cieszyć się czasem innym serialem. Aktualnie zaczęłam
oglądać Defiance. Potem pewnie
nadrobię zaległości i obejrzę Firefly.
Ma mniej sezonów niż Buffy. Może
pomoże mi czekać, aż coś z tych Agentów
S.H.I.E.L.D.u będzie?
Albo uznam że
nie chce mi się dalej. Zdarza się. Są inne rzeczy do roboty.
* Warren
Keefer jest JEDYNĄ postacią, która nie ma własnego wpisu na Wikipedii.
** Swoją drogą
istnieje komiks będący crossoverem Doktora
Who i Star Treka. Dobry komiks.
Ale to inna bajka.
Och, tak, nie
było nic o Star Treku! Na
pocieszenie, Spock. Bo jest innym moim obiektem nieustannego fangirlizmu.
Ha! Nie spodziewałaś się mnie tutaj, co?
OdpowiedzUsuńMam do obejrzenia w bliżej nieokreślonym czasie mnóstwo seriali, że tak powiem, z polecenia. "Firefly", "Byblon 5" etc., ale z różnych powodów ich nie ruszam. Za to chciałabym ci zwrócić uwagę na twórcę, którego seriale zwykle są ściągane z anteny po dwóch sezonach - Briana Fullera. "Gdzie pachną stokrotki" uwielbiam i uważam za majstersztyk, a niedawno obczaiłam "Trupa jak ja", który był niczego sobie. No i jest jeszcze "Hannibal", którego nie ruszyłam. W każdym razie jego seriale mają zwykle czarny humor i ciekawe zwroty akcji. "Gdzie pachną stokrotki" mają jeszcze bardzo miłego bohatera.
Stokrotek widziałam jeden odcinek i był fajny, ale nie obejrzałam całości. "Hannibala" nie zamierzam tykać kijem przez szmatę. Wiem, że ponoć ma bardzo oniryczny fajny klimat, ale zniechęca mnie luźne potraktowanie profilerów i medyków sądowych (to wiem od koleżanki, która się medycyną sądową interesuje) i motyw "psychopaty tygodnia". W "potwory tygodnia" jeszcze uwierzę, w "psychopatów tygodnia" - już nie.
UsuńWydaje mi się, że "psychopatów tygodnia" zmęczyły już "Zabójcze umysły" XD. A "Stokrotki" naprawdę polecam.
Usuń"Zabójczych umysłów" też nie znam. Seriale kryminalne oglądam okazjonalnie, czasem przysiadając się do mamy (acz muszę nadrobić "Dochodzenie")
Usuń