piątek, 8 listopada 2013

Meh, nie chce mi się dalej!



Czyli tajnych agentach, łowcach baśniowych potworów i żywych statkach kosmicznych.
A także o tym, że to nie Joss Whedon złamał mi serce.



Podobno Agents of S.H.I.E.L.D. ogląda się z zaufania do Jossa Whedona. Oznajmiam w takim razie, że zaczęłam Defience z zaufania dla Rockne S. O’Bannona. Ponieważ nie widziałam całej Buffy i ani odcinka Firefly, natomiast widziałam cały Farscape i zdecydowanie do dziś uważam go za jeden z moich ulubionych seriali. Gdyby J. Michael Straczynski wypuścił jakiś serial, oglądałabym w ciemno, choć po prawdzie Straczynski spektakularnych sukcesów na koncie nie ma. Jednak wrażenia, które zrobił na mnie Babylon 5 niczemu dotąd nie udało się zatrzeć. Jak widać, mam swoich własnych twórców-fenomeny, podczas gdy fenomen Whedona jest czymś, czego nie udało mi się pojąć i właściwie tylko na słowo honoru – i jeden dobry film kinowy – przyjmuję, że powinnam facetowi zaufać. Zresztą już poza „mam zaufanie” słyszałam o Whedonie różne rzeczy – także „on tworzy świetne postaci, ale ma problemy z budową fabuły”  jak i „może się nie rozkręcić, bo jest nieprzewidywalny”.
To drugie przeraża, to pierwsze każe mi się zastanawiać, gdzie niby te świetne postaci w Agentach, bo jak na razie jest tak trochę słabiutko pod tym kątem: i o ile Coulsona twardo lubię, o tyle reszta jak na razie mocno mnie zniechęca. Broni się jeszcze jako tako Melinda May, bo to dojrzała kobieta z doświadczeniem bojowym, ale agent Ward i Skye, którzy na początku po prostu mi zwisali, zaczynają mnie denerwować. A nie podobało mi się to skreślanie Skye na starcie, które w paru miejscach sieci widziałam: że taka typowa, że główna bohaterka (dla mnie głównym bohaterem jest Coulson, może się nie znam, ale to Clark Glegg wymieniany jest na początku), że utalentowana ponad miarę (Poważnie? W świecie Marvela bycie genialnym hackerem to pikuś), że Mary Sue (słowo wytrych, którego nie trawię, bo zazwyczaj robi się z niego uzasadnienie dla „nie lubię głównej bohaterki za to, że jest główną bohaterką”). Tymczasem Skye jest bezbarwna. Ma potencjał, wątek jej podwójnej lojalności i rozterek moralnych dałby serialowi dużo, ale problem polega na tym, że jak na razie jest skutecznie ucinany. Nie widzimy Rising Tide: co gorsza, nie widzimy Rising Tide jako grupy z racjami, raczej jako bandę gówniarzy, którym się wydaje, że mają rację, podczas, gdy S.H.I.E.L.D. ją ma. W komiksach S.H.I.E.L.D. potrafił być organizacją antagonistyczną względem bohaterów, Fury równie często, jak sojusznikiem, był wrogiem, S.H.I.E.L.D. odpowiadał za sporo paskudnych rzeczy. W Marvel Cinematic Universe niby też moja ulubiona (No dobrze, druga ulubiona po Unii Technokratycznej. UNIT dopiero na trzecim miejscu.) tajna hightechowa paramilitarna organizacja ma swoje na sumieniu, ale jakoś jest to wygładzone, stonowane. W serialu jeszcze gorzej: tak, wiem, tytułowi agenci są protagonistami, ale czy nie mogliby być protagonistami działającymi w strefie moralnie nieco bardziej szarej? Czy uroczy, ciepły, rodzicielski Phil Coulson nie mógłby nieco bardziej manipulować faktami? Czy Skye nie mogłaby mieć większej motywacji do kontaktów z Rising Tide niż tylko „bo nie lubię tajności”? To spłyca wszystko: Skye, Rising Tide, S.H.I.E.L.D., ideę wolności informacji. Brak konfliktu równoważnych stron, jest tylko banda głupich dzieciaków i opiekuńczy rząd. Przepraszam, propaganda?
Więc Skye spłycono. Ward nigdy mnie szczególnie nie obchodził. Miał być chyba charyzmatyczny, ale ja patrząc na niego widzę... podróbkę Jacka Harknessa. Jack ma charyzmę, łotrowski urok i solidny seksualny magnetyzm, podczas gdy Ward ma tylko ładną buźkę. Między nim a Skye niby ma być jakieś napięcie: może przyjaźń, może flirt. Nic a nic mnie to napięcie nie obchodzi. Chętniej widziałabym je między duetem Fitz&Simmons, ale urocza para science-nerdów na razie wylądowała na dalszym planie i zajmuje się tylko analizą danych. I dobrze, niech się zajmuje, ale coś poza tym? Czy ja chcę zbyt wiele? (Dodatek: Odcinek szósty nieco przesunął środek ciężkości... Fitz i Simmons dostali więcej czasu antenowego. Proszę o jeszcze)

Jemma Simmons i Leo Fitz dostają mało czasu antenowego i trudno wygrzebać w sieci ich zdjęcia. A mają potencjał.


Prawda jest taka, że czekałam na ten serial i nie tylko ja – i zamiast solidnej, komiksowej rozrywki dostałam coś, co z odcinka na odcinek robi się coraz bardziej miałkie. Pierwszy odcinek mi się podobał, był zabawny, kolejne... ja wiem, było ich dotąd pięć raptem, wszystko przed nami. Czekam na coś, co przykuje mnie do ekranu lub na moment, gdy stwierdzę „Meh, nie chce mi się dalej”. Czekam, z shieldofangirlizmu i z sympatii do Coulsona. Czekam też, bo wiem, że seriale czasem potrzebują całego sezonu na rozkręcenie się i pokazanie, o co tak naprawdę chodzi i że w gruncie rzeczy nawet mój ulubiony serial nie był od tego wolny. A z rzeczy, które oglądam aktualnie też mam przykład serii, która początkowo wydawała się taka sobie, aby potem rozkręcić się całkiem nieźle.
Tą serią jest Grimm. Nie jest to, trzeba jasno powiedzieć, wybitny serial nowej generacji jak te, którymi raczy nas HBO. Nie ma też wygórowanych ambicji, na jakie zmarł Lost. Żadne must see, żaden film podzielony na odcinki, budżet przeciętny, efekty takoż. Historia zawieszona między Supernatural i Once upon a Time: paranormlany procedural z dominującą formułą potwora tygodnia i skradającym się podstępnie metaplotem, który na szczęście w pewnym momencie proceduralową formułę dominuje i któremu udało się mnie wciągnąć – a to wcale nie jest takie proste, bo nie należę do osób, które seriale wymieniają jako jedno ze swoich podstawowych zainteresowań. Wspomniany wyżej Supernatural zarzuciłam, mimo całej sympatii do braci-łowców koło trzeciego sezonu. Nie wiem, co nie zagrało: może właśnie to, że metaplot skradał się i nie nadszedł odpowiednio wcześnie, że twórcy serialu jednak starali się utrzymać pewne status quo? Że odstraszyła ilość sezonów? Pojawił się efekt „Meh, nie chce mi się dalej”. W wypadku Grimma na razie tego efektu nie ma, choć zdaję sobie sprawę, że może się pojawić. Jednak póki co scenarzyści skutecznie prowadzą serial tak, że jestem zainteresowana.
Zobaczyłam na początku narzeczoną bohatera? Przeraziłam się, że zaraz włożą ją do lodówki. Włożyli, owszem, pod koniec sezonu pierwszego, ale prędko ją stamtąd wydobyli i zagrali umiejętnie na oklepanym wątku „ona go nie pamięta, więc się rozstają” – Juliet zaczęła aktywnie dążyć do tego, żeby pamięć odzyskać, przy okazji dowiedziała się, że żyje w nadnaturalnym świecie, że jej ukochany nie jest zwykłym człowiekiem. Przyjęła ten świat z rozsądkiem i pomału rokuje nadzieję na aktywnego gracza (w pierwszym odcinku trzeciego sezonu udowadnia, że jej biologiczne wykształcenie nie figuruje li i jedynie w statystykach). Potwór tygodnia zawsze zły? Czasem nie zły, a skrzywdzony: przez własną naturę, innego potwora albo ludzi. Wesen mają skomplikowane społeczeństwo, układy hierarchiczne, umieją się organizować, walczyć z uprzedzeniami, mają swoje lęki i aspiracje. To mnie przyciągnęło jako pierwsze: relacja na linii Wesen-rody królewskie-Grimmowie. Nadnaturlana społeczność, rozdarta politycznymi i rasowymi rozgrywkami, w której Nick musi się odnaleźć i nie dać sprowadzić do roli pionka, a przecież w takiej początkowo chce widzieć go szef, ukrywający swoje królewskie (z nieprawego łoża), do takiej próbuje sprowadzić go następca tronu. A jest jeszcze tajemnica klucza i pytanie, czy Grimmowie są ludźmi, czy może nie do końca... Jest jeszcze wiedźma Adalind, najpierw postać trzecioplanowa, dość schematyczna, stopniowo nabierająca charakteru. Jest uroczy wilkołak Monroe, jedna z moich ulubionych postaci (obok wspomnianego szefa) i postaci, które nie są statyczne, zmieniają strony, relacje, uczą się nowych umiejętności, myślą, nawet, jeśli czasem coś je zaślepi. Robi się coraz ciekawiej i nie trzeba było pięciu sezonów (po tylu ponoć rozkręca się Buffy) żeby seria wciągnęła.

Lodówka z Juliete. Tyleż dosłowna, co myląca.

Oczywiście liczę się z tym, że w którymś momencie efekt „Meh, nie chce mi się dalej” może zadziałać w wypadku Grimma. Z serialami jest wielki problem: mało który ma plan wydarzeń, którego trzyma się konsekwentnie (z ewentualnymi poprawkami na wydarzenia losowe) od początku do końca, a im więcej sezonów, tym większa obawa, że zaczną się niekonsekwencje, przegięcia, przeciąganie na siłę – ot, skakanie przez rekina. Rzadko kiedy producent daje scenarzyście budżet na, powiedzmy, trzy do pięciu sezonów, w ramach których scenarzysta może sobie spokojnie zbudować poskładaną historię. Częściej zaplanowaną historię trzeba nagle uciąć, bo oglądalność słaba, albo producent chciałby coś innego. Albo przeciwnie: oglądalność wymaga, by ciągnąć w nieskończoność historię, która powinna zostać zamknięta już dawno, bo ileż może być potworów tygodnia i jak długo można ciągnąć nierozwiązane napięcie seksualne między protagonistami? Czasem czemuś, co sprawdzało się w formie pojedynczych odcinków próbuje się dorabiać fabułę. Czasem status quo zżera rozwój psychiczny postaci i dostajemy serię kuriozalnych amnezji. Czasem coś, co wydawało się mieć zaplanowaną intrygę, okazuje się pustą wydmuszką.
Na wszystkie przypadki mam przykłady, nie wszystkie sama oglądałam, na całe szczęście. Absurdalne amnezje i utrzymywane na siłę to grzech główny Smallville, brak rozwoju postaci poraził mnie w Stargate SG1. Przykładem przeciągania na siłę są, z tego, co się orientuję House i Dexter, a mam niejasne wrażenie, że przydałoby się doliczyć tu też Supernatural oraz Castle. Wydmuszka to oczywiście Lost, serial-fenomen, który z sezonu na sezon stał się coraz zagmatwany, bo scenarzyści nie wiedzieli sami, o co im chodziło. Jedna osoba twierdzi też, że podobnie było z nową Galacticą, choć ja się z tym nie zgadzam, bo mimo paru niekonsekwencji i wątków wyjaśnionych „na gorąco” serial nie pozostawił poczucia zniesmaczenia.
Co do fabuł urwanych, pociętych, zakończonych przedwcześnie, zamykanych i otwieranych, przerabianych z przymusu, zabitych przez producentów... Legenda Firefly opiera się między innymi na tym (podobnie jak klątwa kasowanej kilka razy Futuramy, ale to inna bajka), ale mam przypadki bliższe sobie, których nie umiem odżałować. Na czele będzie tu Caprica, spinoff/prequel do Battlestar Galactiki, serial, który mógł przedefiniować to, czym jest serial sf, łącząc zgrabnie fantastyczne, posthumanistyczne wątki z dramatem rodzinnym, polityką, problemami religijnymi. Możliwe, że Caprica okazała się za trudna, za nietypowa, że jeszcze nie pora na takie seriale. Oglądalność była za mała, skończyło się na jednym sezonie, zamkniętym na tyle zgrabnie, na ile się dało... przy pozostawieniu tak wielu otwartych wątków. Podobnie umarł drugi spinnoff, czyli Blood and Chrome: skończyło się na słabym filmie telewizyjnym. Zmarł też, nieoczekiwanie, serial, który, zdawałoby się, miał zielone światło, czyli Rodzina Borgiów. Trzeci sezon to pośpieszne zamykanie wątków, ale najboleśniejszy jest fakt, że scenarzysta chciał jeszcze domknąć historię filmem... nie dostał pieniędzy i zdecydował, że ze scenariusza zrobi e-booka. Tragiczny upadek serialu, który przecież miał i znakomity budżet (kostiumologia!) i aktorstwo (Jeremy Irons!) i wpisywał się w bardzo popularny ostatnio nurt dramatów władzy osadzonych w realiach historycznych lub fantastycznych. To jednak go nie uchroniło. Może gdyby to HBO produkowało Borgiów, a nie Showtime... HBO dba o swoje seriale. O Grę o tron nie mamy się co martwić.
W sumie jak tak patrzę, to widzę, że Farscape dobrnął do końca cudem, choć z tego, co pamiętam finału, dwuczęściowego Pecekeeper Wars mogło nie być. Jednak scenarzyści wywalczyli budżet i serial domknęli.

Chiana z Farscape...

...i Irisa z Defiance. Jak dla mnie jest pewne podobieństwo...


Farscape jest w ogóle serią dziwaczną i to chyba na wszystkich frontach, przede wszystkim z uwagi na estetykę (cień tej estetyki widać w Defiance). Jej główna fabuła nie jest szczególnie mocno zarysowana, więcej jest luźnych odcinków, które jednak działają na mnie niesamowitym klimatem szaleństwa i dziwacznej estetyki. Wydaje mi się, że to druga kategoria seriali, które mnie przyciągają (obok seriali z wciągającą fabułą) – te szalone, dziwaczne, czasem nielogiczne i anachroniczne, te, które wciągają w wir. Taki jest Farscape i taki jest Doctor Who. Taki jest Lexx, ale przyznam, że jego chora, często zbyt niesmaczna atmosfera nie utrzymała mnie do końca. W jakimś stopniu takim serialem mogą być, z mojej perspektywy, Demony DaVinci, coś, co z uwagi na natłok anachronizmów powinno mnie teoretycznie odrzucać, ale działa w zupełnie drugą stronę.
Z drugiej strony na pewno zagrała inna rzecz, która mnie w serialach pociąga: konflikt między postaciami, zarysowany jasno od samego początku. Bohaterowie, z których każdy ma własne interesy, tajemnice i motywacje i dąży do ich zrealizowania niekoniecznie we współpracy z innymi. Sama grupka postaci zmagająca się z kolejnymi przygodami nie wystarcza: musi być jeszcze napięcie w obrębie tej grupki, konflikty, dynamika, zmiana. Nie tylko przyjaźnie i romanse, ale i wrogość. To zobaczyłam w pilocie Defiance i dlatego chcę serial oglądać dalej. Ale wiem, skąd wzięło się u mnie upodobanie do takiej konstrukcji serialu. Z Babylonu 5.
Niektórym serce złamał Joss Whedon, mnie złamał je dawno temu J. Michael Straczynski. Stworzył serial oparty z jednej strony na ciągłej, konsekwentnie rozwijanej fabule (Choć niewiele musiał walczyć o doprowadzenie jej do końca. Widać to po tym, jak kończy się czwarty sezon i że piąty generalnie dorobiony jest z wątków, które Straczynski musiał w czwartym wyciąć... Los Crusade uczcijmy minutą ciszy.), na dopracowanej mitologii świata, ale z drugiej: na konsekwentnie, od początku do końca rozpisanych postaci. Wyjąwszy Warrena Keefera, który zjawia się nie wiadomo skąd, siada nagle do stolika z dowództwem stacji, a potem, na złość producentom, którzy kazali go dopisać, ginie w sposób pięknie fabularny. Tak. Keefera pomińmy milczeniem*. Reszta prowadzona jest konsekwentnie i nawet wymuszona zmiana aktora – a w związku z tym i postaci dowódcy/”głównego” bohatera dostaje uzasadnienie i fabularne rozwiązanie. Wątek Sinclaira zostaje zamknięty z wdziękiem trudno się domyśleć, że najpewniej początkowo miało być inaczej. Straczynski umie pisać postaci.
Aktorzy nie zawsze umieli je zagrać, przyznaję. W pierwszym sezonie po podstawowa bolączka (Obok boleśnie statycznych ujęć i słabych efektów specjalnych. To się na szczęście poprawia). Na początku właściwie naprawdę dobrze grają tylko Peter Jurasik (Londo Molari) i Andreas Katsulas (G’Kar), może to dlatego, że dostali najlepsze, najbarwniejsze postaci? Ja bardzo chciałabym tu doliczyć jeszcze Mirę Furlan, ale obawiam się, że jestem solidnie zaślepiona postacią Delenn i raczej nie jestem co do aktorki obiektywna, co zresztą odczułam oglądając Lost (Przyznaję: przestałam oglądać w momencie, gdy odstrzelili Russoau, bo uznałam, że jeśli nie mogę patrzeć na Mirę Furlan, to nic mnie już przy tym serialu nie trzyma. I to nie jest miłość do aktorki nawet. To miłość do jednej postaci, którą zagrała. Jeden z nielicznych przypadków ostrego fangirlizmu, na jaki cierpię nieprzerwanie i bezwarunkowo).

Nawiedzona, niebezpieczna fanatyczka religijna. Postać ze wszech miar pozytywna.


Generalnie, aktorzy się wyrobili. Poza Patricią Talman grającą Lytę Alexander. Lyta jest świetnie napisana i scharakteryzowana, ale jej kolejne przemiany Talman gra jak kłoda drewna. Telepatka, zabrana przez potężnych obcych, przemieniona przez nich w broń, wykorzystywana jako... hmmm, środek transportu. Niszczycielka całych planet. Zmuszona do dołączenia do organizacji, której nienawidzi. Odnajdująca resztkę człowieczeństwa w miłości i odrzucająca to człowieczeństwo, gdy jej ukochany ginie. Aktorka wszystkie te rzeczy przechodzi z jedną właściwie miną. A szkoda.
Ale Lyta to tylko taka niewielka skaza. Reszta daje radę, mniej lub bardziej, ale nie irytuje. Oglądając serial po raz kolejny w zeszłym roku przyłapałam się na tym, że choć znam fabułę właściwie na pamięć, daję się wciągnąć znowu i znowu przeżywam te same sceny. Straczyńskiemu naprawdę udało się to, co chciał zrobić: serialowy, fantastycznonaukowy odpowiednik Władcy Pierścieni. Stworzył mit, a mit oddziałuje na emocje. Na moje na pewno. I kiedy najdzie mnie ochota na obejrzenie serii po raz kolejny, a najdzie, w to nie wątpię (mimo, że pięć sezonów to dużo), znów będę przeżywać tak samo. Jeden z moich ukochanych mitów.
Zobaczyłabym chętnie Babylon 5 po odświeżeniu, nakręcony na nowo. Z porządnym budżetem, efektami, może lepszym aktorstwem... ale wiem, że to nie możliwe. Bo w przeciwieństwie do Battlestar Galactica niewiele by tu można zrobić ze scenariuszem. To raz. A dwa, to lepsze aktorstwo... Czy naprawdę byłoby lepsze? Przywiązałam się do tamtych twarzy. Do nawiedzonych oczu i bałkańskiego akcentu Miry Furlan (Choć Delenn napisana i zagrana na nowo, z wykorzystanym wątkiem hermafrodytyzmu, który Straczynski wykasował na starcie... Można by też pogłębić jej fanatyzm i zrobić ją bardziej niejednoznaczną... To mogłoby być dobre). I przecież kontynuacja w postaci filmów na video została zarzucona z powodu śmierci Katsulasa. To o czymś świadczy... ale może kiedyś jakiś nawiedzony fan z dość dużymi pieniędzmi będzie miał wielką wizję. Może się doczekam. Kiedyś.
Na razie wiem, że szansa na znalezienie drugiego serialu, który tak na mnie zadziała jest mizerna. Oczywiście, jest nowa Galactica, którą też mam ochotę sobie powtórzyć. Bo i klimat mitu jest tu podobny, i postaci świetnie rozpisane. Nie kopnęło aż tak bardzo, jak kiedyś Babylon 5, ale obiektywnie jest po prostu lepsze. Caprica mogła to jeszcze przebić, ale nie dostała szansy. Ale dostałam do głowy pewien wzór, do którego przykładam resztę.
Ponoć gdybym zaczęła porządnie oglądać Buffy, miałabym złamane serce około szóstego sezonu. Może. Nie wiem. Wątpię. Moje serialowe serce zostało na stacji kosmicznej w okolicy Epsilona III i nawet cylońska flota go stamtąd nie zabierze. TARDIS mogłabym co najwyżej używać żeby wracać wciąż w te same momenty...**
Co oczywiście nie przeszkadza mi cieszyć się czasem innym serialem. Aktualnie zaczęłam oglądać Defiance. Potem pewnie nadrobię zaległości i obejrzę Firefly. Ma mniej sezonów niż Buffy. Może pomoże mi czekać, aż coś z tych Agentów S.H.I.E.L.D.u będzie?
Albo uznam że nie chce mi się dalej. Zdarza się. Są inne rzeczy do roboty.


* Warren Keefer jest JEDYNĄ postacią, która nie ma własnego wpisu na Wikipedii.
** Swoją drogą istnieje komiks będący crossoverem Doktora Who i Star Treka. Dobry komiks. Ale to inna bajka.


Och, tak, nie było nic o Star Treku! Na pocieszenie, Spock. Bo jest innym moim obiektem nieustannego fangirlizmu.


4 komentarze:

  1. Ha! Nie spodziewałaś się mnie tutaj, co?
    Mam do obejrzenia w bliżej nieokreślonym czasie mnóstwo seriali, że tak powiem, z polecenia. "Firefly", "Byblon 5" etc., ale z różnych powodów ich nie ruszam. Za to chciałabym ci zwrócić uwagę na twórcę, którego seriale zwykle są ściągane z anteny po dwóch sezonach - Briana Fullera. "Gdzie pachną stokrotki" uwielbiam i uważam za majstersztyk, a niedawno obczaiłam "Trupa jak ja", który był niczego sobie. No i jest jeszcze "Hannibal", którego nie ruszyłam. W każdym razie jego seriale mają zwykle czarny humor i ciekawe zwroty akcji. "Gdzie pachną stokrotki" mają jeszcze bardzo miłego bohatera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stokrotek widziałam jeden odcinek i był fajny, ale nie obejrzałam całości. "Hannibala" nie zamierzam tykać kijem przez szmatę. Wiem, że ponoć ma bardzo oniryczny fajny klimat, ale zniechęca mnie luźne potraktowanie profilerów i medyków sądowych (to wiem od koleżanki, która się medycyną sądową interesuje) i motyw "psychopaty tygodnia". W "potwory tygodnia" jeszcze uwierzę, w "psychopatów tygodnia" - już nie.

      Usuń
    2. Wydaje mi się, że "psychopatów tygodnia" zmęczyły już "Zabójcze umysły" XD. A "Stokrotki" naprawdę polecam.

      Usuń
    3. "Zabójczych umysłów" też nie znam. Seriale kryminalne oglądam okazjonalnie, czasem przysiadając się do mamy (acz muszę nadrobić "Dochodzenie")

      Usuń